poniedziałek, 31 maja 2010

Sezon truskawkowy...



... czas zacząć. Tytuł niezbyt adekwatny do tego, o czym mam zamiar pisać, ale ale musiałam pochwalić się wam zdjęciem zrobionej wspólnie z T. sałatki owocowej :-D I są w niej truskawki. Tak na marginesie, to oprócz tego, że najbardziej lubię truskawki w ich naturalnej postaci (niemyte, zerwane z krzaczka na działce, z piaskiem chrzęszczącym pod zębami ;-)), to lubię także stosować truskawki w różnych daniach. Sałatka owocowa to tylko jedno z zastosowań. Najbardziej brudzącym, ale dającym najwięcej frajdy i bardzo szybkim zastosowaniem, jest zmiksowanie truskawek z innymi równie brudzącymi owocami. Bomba witaminowa :-) Jeśli dodamy bitą śmietanę, to witaminowa bomba kaloryczna ;-) Mam tez wiele zabawy przy robieniu dla dzieciaków galaretki z truskawkami czy ptasiego truskawkowego mleczka. Lubię też płonące truskawki, ale jako że dwa lata temu, kiedy próbowałam je własnoręcznie zrobić, płomień strzelił zbyt wysoko, mam jakiś uraz i od tamtej pory bardziej niż ich przyrządzanie a nawet jedzenie wolę ich oglądanie. Że też nie wspomnę o truskawkach napełnianych innymi owocami, piramidkach z truskawek, kopcu kreta czy biszkopcie z truskawkami... Tort truskawkowy też nie jest zły. Zwłaszcza lodowy . Mniam... Dobra, dosyć już tej pisaniny o jedzeniu.

Teraz będzie o juwenaliach. O święcie młodości. "Juwenalia, juwenalia, kto nie pije, ten kanalia" to sztandarowe hasło juwenaliów. Nie wiem jak sprawa z tym świętem ma się w innych miastach, ale w Warszawie juwenalia trwają w zasadzie caaaaaaaaaały MAJ, najpierw są juwenalia UW, potem te SGH-u, politechniki, wreszcie Ursynalia czy inne APS-urdalia :-). My w tym roku postanowiliśmy się wybrać na te, organizowane przez SGGW. I tu zaskoczenie - pierwszy raz za bilet trzeba było płacić. O ile jeszcze zrozumieć mogę, że mieliśmy płacić my, którzy jesteśmy spoza SGGW, o tyle całkiem niezrozumiałe jest dla mnie dlaczego niby mają płacić studenci tej to szacownej właśnie uczelni, skoro to nomen omen dla nich samorząd to organizuje. Widocznie nie mnie to rozumieć. Poza tym zauważyłam, że zbyt często chyba analizuję takie rzeczy, i na co mi to i po co, i tak mam zbyt dużo siwych włosów na głowie :-) Ale co tam, przeboleliśmy ten fakt kapitalistycznego świata, gdzie pieniądz robi pieniądz, kupiliśmy bilety i poszliśmy. Piątek sobie darowaliśmy, bo żaden zespół nas nie skusił. Ale za to sobota... The Futureheads, Coma, KNŻ - niekoniecznie moje klimaty, ale jako, że swoje horyzonty należy poszerzać, bawiłam się tam i ja. Na długo w pamięci pozostanie mi "chrząszcz je brukiew" :-D i "pozdrawiamy wasze matki", choć wcale nie były to teksty któregokolwiek z tych zespołów ;-). Po pół godziny skakania zaczęły mi wysiadać kolana, ale co tam, westchnęłam sobie "starość nie radość" i skakałam dalej. Szkoda, że było tak zimno, mimo, że nie padało... Za to w niedzielę, nie było zimno, ale lało, że hej!!! Ale co tam, przeczekaliśmy burzę i poszliśmy. Bo co - my nie pójdziemy??? Repertuar ciut lżejszy od sobotniego - Ewa Farna i Lady Pank. O ile jeszcze na występie pierwszej wokalistki lekko mżyło, o tyle podczas występu drugiego zespołu lało na fest. Mieliśmy dwa wyjścia - smucić się, że wydaliśmy kasę na bilety i stać jak zmokłe kury na deszczu, pomstując na pogodę i przeklinając deszcz, prosząc, aby zespół szybciej skończył grać albo bawić się na całego. Dlatego wybraliśmy to drugie rozwiązanie. To nic, że gdy wracaliśmy do domu, to błoto miałam wszędzie i prawie nic suchego z moich ubrań nie pozostało (oprócz mojej cudownej nieprzemakalnej kurtki :-)), ale wspomnienia z tej zabawy pozostaną mi dopóty dopóki nie odbierze mi ich Alzheimer. Niektórzy prócz błota i mokrych ubrań wynieśli z juwenaliów artykuły użytku domowego, a inni nowe znajomości. Ale o tym ciii...

środa, 26 maja 2010

Matka. Mama. Mamusia.



Jedno słowo. Tysiące zdrobnień. Wydźwięk ten sam.
Wszyscy zawdzięczają jej życie. A większość o wiele więcej.

Ja zawdzięczam jej prawie wszystko.
Kiedy spoglądam "w tamte lata co minęły", na każdym kroku widzę moją mamę.
Tą, która zaplata mi warkocze i wiąże na nich znienawidzone przeze mnie kokardy.
Tą, która, choć zmęczona po ciężkim dniu pracy, chętnie słucha jak minął mi dzień.
Tą, która nigdy nie zapomina kupić mi czegoś słodkiego do szkoły.
Tą, która robi na drutach i wyszywa.
Tą, która po śmierci swojego syna a mojego brata nie poddaje się i walczy, aby zapewnić mi w miarę normalne dzieciństwo.
Tą, która sama cierpi z powodu zdrady, a mi stara się wytłumaczyć, że to nic takiego.
Tą, z którą jedziemy rowerami na działkę czy na wieś.
Tą, która strofuje mnie, że bałagan i nie posprzątałam.
Tą, z którą pieczemy ciasta na Wielkanoc.
Tą, której w rękaw wypłakuję moje pierwsze zawody miłosne.
Tą, z którą razem rozwiązujemy krzyżówki.
Tą, która podczas każdej mojej choroby, wchodzi w nocy do mojego pokoju, myśląc, że śpię, i z troską nasłuchuje mojego oddechu.
Tą, która gładzi mnie po głowie i całuje na dobranoc.
Tą, z którą się kłócę o najróżniejsze duperele.
I wreszcie tą, która wspiera mnie w każdej mojej decyzji, nie ważne jak bardzo by się z nią nie zgadzała.

Tak, matce zawdzięczam prawie wszystko. To ona nauczyła mnie być takim człowiekiem, jakim właśnie jestem. I choć zdarzało się w pewnych sytuacjach, że w twarz jej wykrzykiwałam, że ja z pewnością inaczej będę wychowywać swoje dzieci, to - z perspektywy na to patrząc - mam nadzieję, że w przyszłości będę dysponowała choć połową intuicji i wyczucia mojej mamy.

I choć dzielą nas pokolenia i na wiele spraw mamy całkiem inne poglądy, to kocham Ją najbardziej na świecie.

WSZYSTKIEGO, CO NAJLEPSZE, Mamuś !!!

niedziela, 23 maja 2010

PrzeMOC




Ten post nie będzie cukierkowy. Nie napiszę o pięknie świata, dobru wszystkich ludzi. Nie będę się zachwycać ćwierkającymi wokół ptaszkami, pachnącymi kwiatkami i innymi tego typu sprawami.

Dziś się buntuję. Moje hasło na dziś kieruję do panów - KTO KOCHA, NIE BIJE (całkiem przeciwne do francuskiego podpisu na tym XIX wiecznym rysunku). Bo jak wiadomo są różne rodzaje przemocy, ale ja zamierzam dziś mówić o przemocy wobec kobiet.
Czy wiedzieliście, że:
-więcej kobiet w wieku od 15 do 44 lat umiera na skutek przemocy niż na raka, malarię czy w wypadkach drogowych,
-w ciągu swego życia co trzecia kobieta zostaje pobita, zmuszona do uprawiania seksu lub pada ofiarą innych naruszeń praw człowieka,
-70% zamordowanych kobiet ginie z rąk swoich partnerów,
-w Polsce przemoc domowa (szczególnie ta wobec kobiet) jest zjawiskiem powszechnym i dotyczy wszystkich warstw społeczeństwa, a nie tylko środowisk patologicznych ???

Zastanawiałam się często jak to jest możliwe, że facet, który kocha (a przynajmniej tak twierdzi) podnosi rękę na swoją miłość. Ja rozumiem, miłość zmienia kolor, nie ma już tego zakochania, tych motyli w brzuchu, pojawia się rutyna i może nawet nuda, gdy zamieszka się razem, ale żeby bić za to, że naczynia nie są jeszcze pozmywane, albo że obiad nie w porę zrobiony czy też, że w mieszkaniu jest bałagan??? Tego nie zrozumiem nigdy!!! Ba, tego nawet nie chcę zrozumieć!!! Bo powiedzcie mi, mądrzy faceci, czy naprawdę odczuwacie aż tak duży stres i napięcie, że wasze koszule jeszcze nie są uprasowane, a w łazience jest bałagan? Jeśli tak, to żelazko do ręki i prasujcie, mop i odkurzacz w ruch i sprzątajcie (jeśli aż tak to wam przeszkadza). A nie - uważacie się za święte krowy, które przynoszą do domu pieniądze i są tak zmęczone, że nie mają już siły na nic, nawet, żeby pozmywać po obiedzie, który nie smakował wam tak jak u mamy. Kobieta to nie jest robot wielofunkcyjny, który wam pierze, sprząta, gotuje, przekopuje ogródek, wychowuje dzieci, a w dodatku - jak to wy mówicie - mało rentowny - bo nie zarabia pieniędzy. Nam naprawdę nie wystarczy "przepraszam" i bukiet kwiatów, wizyta w najdroższej restauracji czy tydzień w SPA jako rekompensata za siniaki, które nosimy po waszych pięściach.
Jeśli macie ochotę uderzać,to kupcie sobie worek treningowy i wyładujcie na nim wszelkie kłębiące się w was emocje, nie traktujcie tak waszych partnerek.
A kiedy worek wam nie wystarcza - zgłoście się do psychologa bądź psychiatry po fachową pomoc.
I włóżcie między bajki porzekadło, że kobiecie wątroba gnije, gdy jej facet nie bije.
Kropka.

sobota, 22 maja 2010

SaLsA



Ostatnio, w związku z uczuciem, iż życie przecieka mi przez palce, mam pęd do realizacji własnych marzeń, a zwłaszcza takich, których do tej pory nie odważyłam się zrealizować. Stąd salsa solo :-) Mam świadomość, że ruszam się jak mucha w smole bądź słoń w składzie porcelany jak kto woli i że nigdy nie zostanę mistrzem parkietu, ale - kto by się tym przejmował ;-) Dlatego umówiłyśmy się z koleżankami i zapisałyśmy się na kurs dla początkujących :-) (jako, że żadna z nas nie miała wcześniej do czynienia z tańcami latynoskimi) I wiecie co? Jest SUPER !!! Rzecz jasna, mylimy jeszcze kroki, nie do końca panujemy nad swoim ciałem sylwetką, ale po wyjściu z zajęć, mimo tego, że spocone i maksymalnie zmęczone, tryskamy pozytywną energią. Nie wiem co takiego jest w tańcu, ale czuję, że po godzinie na parkiecie mój poziom endorfin wzrasta przynajmniej o połowę i widzę świat w różowych barwach. Podejrzewam, że to przez tą energetyzującą muzykę. Ale wolę, żeby to pozostało dla mnie zagadką ;-)

Nie tylko co do salsy chciałam się tu uzewnętrznić. Opowiem wam trochę o Dniu Otwartym w Instytucie Filologii Klasycznej, który w zeszły czwartek zorganizował nasz samorząd. Instytut na jeden dzień przekształcił się w 4 gabinety (czy nie przypomina to wam Harrego Pottera ;-)?): poezji, dramatu, renesansu i religii, gdzie co pół godziny odbywały się prelekcje na przeróżne tematy - można było na własne uszy usłyszeć jak starożytni aojdowie śpiewali "Iliadę", dowiedzieć się co nieco o szkole kurtyzan i zobaczyć jak malowały się Rzymianki. Mało tego - doktoranci przygotowali na podstawie książki kucharskiej Apicjusza typowo starożytne potrawy, zatem można było skosztować suszonych daktyli nadziewanych orzeszkami piniowymi i czarnym pieprzem, gotowanych w occie buraczków z dodatkiem sosu jogurtowo-miodowo-czosnkowo-pieprzowego, kaszy orkiszowej zmieszanej z orzeszkami piniowymi, pieprzem, rodzynkami i sokiem z limonki, podawanej na listkach cykorii czy tez bułki pszennej maczanej w mleku, zapiekanej w piecyku, polanej miodem i posypanej ziarenkami kolendry. Smak przedziwny, mogę was zapewnić, że nie przypominał niczego, co do tej pory jedliście. Ku zawodzie niektórych garum (pikantno-słonego sosu wyrabianego ze sfermentowanych wnętrzności morskich ryb) nie podano - ale tylko dlatego, jak zapewniali organizatorzy, żeby po jego spożyciu przez uczestników imprezy, nie narazić się na liczne procesy sądowe ;-). Po wykładach można było zostać i obejrzeć film Woody'iego Allena "Jej wysokość Afrodyta". Zaś po części oficjalnej, jak to zwykle na naszych IFKowych imprezach bywa, można było do późnej nocy się bawić (czytaj -> pić i socjalizować ;-)) w pubie nieopodal naszego instytutu.

Czyż życie nie jest piękne :-)?

wtorek, 18 maja 2010

Pranie. Po prostu.




Nie, nie jest to kryptoreklama jakiegoś proszku czy płynu do prania.
Ale postanowiłam dziś poświęcić słów kilka rzeczy, a w zasadzie czynności przyziemnej, o której zwykle się nie mówi - nie żeby była tematem tabu - a nad którą po prostu przechodzi się do porządku dziennego.
Pranie. "Uwielbiam prać" - gdybym tak napisała, nie byłoby to do końca szczere, gdyż, primo - prać ręcznie nieszczególnie lubię, gdyż zabiera mi to zbyt wiele czasu i niszczy moje łapki (co nie oznacza iż tego nie robię - a i owszem, przeca nie wszystko da się wrzucić do pralki), secundo - prawie całą robotę odwala za mnie pralka :-) Jednakowoż nie całą :-) Co prawda mogłabym wrzucić całe pranie razem, ale jestem maniaczką segregacji brudnych ubrań. Dzielę je na białe, jasne, kolorowe jasne, kolorowe ciemne, czarne; te co farbują i te co nie farbują; bawełniane, jedwabne, aksamitne itp. Nawet nie wiecie, ile radości sprawia mi takie dzielenie, wkładanie rzeczy do bębna, nasypywanie proszku do prania, wlewanie płynu do płukania, oczekiwanie w napięciu czy wszystko się odpierze i nic nie puści koloru :-) Mam tyle endorfin co po zjedzeniu małego czekoladowego batonika. Nienormalne, niezrozumiałe, szok ;-) A drugie tyle radości daje mi rozwieszanie prania i wdychanie tego cudownego zapachu świeżości - to taki mój mały fetysz. Albo wypaczenie. Jak zwał tak zwał. :-) Mężczyźni, będąc na wikcie i opierunku swoich szacownych mam nie mają pojęcia o czym piszę ;-), gdyż dla nich żaden pośredni etap pomiędzy brudnymi ubraniami w koszu a czystymi wyprasowanymi ubraniami w szafie nie istnieje ;-).
Ale do rzeczy. Zastanawialiście się jak wyglądał proces prania kiedyś, w czasach zamierzchłych, hen, hen, hen... kiedy nie było pralek, a z noszenia skór ludzie przeszli na tkaniny naturalne?
Trzeba było z naręczem brudnych szmatek udawać się nad rzeczkę lub jeziorko i tam dokonać procesu opłuczyn połączonych z ubijaniem o kamienie, wyżymaniem, etc. Nie, nie było proszku do prania, odplamiacza, płynu do płukania czy innych tego typu luksusów :-). Musiały minąć setki lat zanim odkryto, że z tłuszczu da się zrobić mydło, które pierwotnie wyglądało jak masło i bardziej brudziło niż prało (gdyż - co zabawne - mydła najpierw używano wcale nie do mycia się, lecz do prania właśnie). Dopiero XVIII wiek przyniósł znane nam wszystkim kostki mydlane. Z kostek startych na płatki mydlane powstał pierwszy proszek do prania, który na przełomie ostatnich wieków został udoskonalony pod względem skuteczności, wydajności i zapachu :-). Od roku 1851, czyli od czasu wynalezienia przez Kinga pierwszej elektrycznej pralki, setki producentów proszku właśnie walczą o naszą uwagę, gdyż każdy, jak wiadomo, chciałby mieć swoje ubrania jak najdłużej w jak najlepszym (czytaj - jak najczystszym) stanie, a skarpetki bielsze od skarpetek sąsiada ;-)
Kiedy starałam się sobie przypomnieć jakiś wierszyk z czasów mych dziecinnych o praniu, na myśl przychodził mi tylko jeden:
Marii Konopnickiej - "Wielkie pranie"
- Pamiętacie? Jeśli nie, oto i on :
Przepraszamy bardzo panie,
Lecz dziś u nas wielkie pranie.
Cały sznur się w słonku suszy,
W domu nie ma żywej duszy!


Od soboty do soboty
Dość nazbiera się roboty.
To na łące zmacza rosa,
To znów plama z żółtonosa,
To śmietanka z garnka pryśnie,
To sok z siebie puszczą wiśnie...
Albo przy pieczeniu chleba,
Czy to mówić nawet trzeba,
Ile wszędzie mąki, ciasta?
Na nic każdy się zachlasta!


Nie dałabym nigdy rady,
Gdyby nie to, że sąsiady
Pomagają, jak kto może...
Niech im Pan Bóg dopomoże!


Wody da mi modra struga,
Gałąź jedna, gałąź druga
Sznur mi trzyma w cieniu drzewa,
Słonko świeci, wiatr powiewa,
Jaskółeczki mi nad głową
Szczebiotają piosnkę nową,
Kasia mydli większe plamy,
I tak sobie pomagamy.


Za to, kiedy się w niedzielę
Lalki me ubiorą czysto,
To się dziwi dziad w kościele
Razem z panem organistą.
Lecz dziś u nas duże pranie
Przepraszamy bardzo panie!
A jaki wy macie stosunek do prania ;-)?

niedziela, 16 maja 2010

Nocnie i muzealnie


W zasadzie na nocne muzeów zwiedzanie ;-) miałam ochotę się wybrać od dawna. Ale jakoś zawsze było mi nie po drodze. Dlatego nie sądziłam, że w tym roku będzie inaczej. Szczególnie, że po pobycie we Włoszech i zwiedzaniu każdego muzeum w każdym miasteczku, a zwłaszcza po wizycie w Muzeach Watykańskich mam, krótko mówiąc, przesyt na jakiś czas.
Ale, że najlepsze są akcje spontaniczne, dlatego zmówiłyśmy się wczoraj przed 22-gą z Sis i pojechałyśmy w miasto :-D. Plan był taki - idziemy do Muzeum Marii Curie-Skłodowskiej, a co dalej - to się zobaczy :-D. Chyba nie muszę wspominać, że w Noc Muzeów porywanie się na wizytę w Muzeum Narodowym, Muzeum Zamku Królewskiego czy Muzeum Powstania Warszawskiego mija się trochę z celem, gdyż samo stanie w kolejce zajmuje około 2-3 godzin, ale co kto lubi :-) W ogóle coś niezwykłego dzieje się z Warszawą w tą noc. Miasto, zazwyczaj już o tej porze wyludnione albo wyludniające się ;-), kiedy wszyscy ludzie po ciężkim, pracowitym tygodniu i cotygodniowych sobotnich zakupach pędzą co tchu do domu nadrobić porządkowe zaległości, tętni życiem. Ludzie chodzą gromadami, parami czy pojedynczo od muzeum do muzeum, od galerii do galerii, wszystkie okoliczne kafejki są otwarte i zapełnione, normalnie Italia!!! :-) Ale o czym ja tu... A, tak.
Po dłuższej chwili przeznaczonej na znalezienie jakiegokolwiek wolnego miejsca parkingowego, przesiadłyśmy się w komunikację miejską i podjechałyśmy tramwajem w okolice Królewskiej. Malowniczymi uliczkami Starego Miasta, przedzierając się przez kolejkę do Muzeum Zamku Królewskiego, po kilkunastu minutach dotarłyśmy na ulicę Freta. Nietrudno było rozpoznać, gdzie jest muzeum chemii :-) Przed jego drzwiami było stanowisko doświadczalne, gdzie panowie chemicy, ku uciesze gawiedzi, przeprowadzali doświadczenia z licznymi eksplozjami :-D. Obejrzałyśmy doświadczenie pt."Dlaczego Ludwik się pieni?" i postanowiłyśmy wejść do środka. Na dwóch piętrach zgromadzono liczne zdjęcia naszej chemicznej noblistki, jej stroje, przybory laboratoryjne, etc. Dla dzieci rozstawiono stanowisko z kołem fortuny, gdzie mogły odgadywać różne chemiczne nazwy. Dla ciut większych kolejne stanowisko - odnośnie dopuszczalnej dawki promieniowania. A dla prawdziwych pasjonatów "słoneczna chemia" - czyli coś, co powinno być na lekcjach chemii, a czego nigdy w swoim życiu nie widzieliście :-) - doświadczenia przeprowadzane pod nadzorem profesora z Politechniki Śląskiej. Bajka. Oczywiście po tych 40 minutach doświadczeń stwierdzam, iż błędnie wybrałam studia i że tak naprawdę chcę być chemikiem powodującym eksplozje i implozje, zmieniającym kolory cieczy, palącym swój fartuch, itp. itd. :-D Może, kiedyś... Z muzeum chemii wyszłyśmy po północy i spacerkiem udałyśmy się na Barbakan. Oczywiście już nic tej nocy nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak w muzeum chemii, ale co tam :-) Po Barbakanie zaszłyśmy na kawę, gdyż mimo wszystko, oczęta sie nam trochę już kleiły, i dzielnym krokiem wstąpiłyśmy na Akademię Sztuk Pięknych, aby obejrzeć wystawę mebli użytkowych, oswoić sarenkę i popatrzeć na świat z nieco innej perspektywy :-) Po ASP przyszła kolej na Zachętę, aby przyjrzeć się płci i sprawdzić kobiecość i męskość w sztuce Europy Wschodniej. Nieco już zmęczone, koło 2 nad ranem zawitałyśmy do Państwowego Muzeum Etnograficznego i z trudem kontemplowałyśmy galerię polskiej sztuki ludowej ;-), większe zaś wrażenie wywarły na nas wystawy poświęcone Afryce, Australii i Oceanii (a zwłaszcza sylwetka wszędobylskiego Krisa ;-)). Ukoronowaniem nocy była wizyta w Łazienkach, które, co prawda, zdążyli już zamknąć zanim tam dotarłyśmy, ale co tam - przynajmniej załapałyśmy się na wystawę ZAiKS-u na łazienkowym ogrodzeniu, którą obejrzałyśmy przy świergocie ptaszków, świetle lamp, bo księżyca, jak na złość nie było widać.
Co mam jeszcze do dodania? UWIELBIAM takie niezorganizowane akcje :-D
Thx Sis!!!

piątek, 14 maja 2010

"Z pamiętnika niemłodej już mężatki"

To tytuł książki, która ostatnio wpadła mi w ręce. Autorstwa Magdaleny Samozwaniec - córki znanego wszystkim malarza koni Wojciecha Kossaka i młodszej siostry, poetki Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej.
Nie zamierzam wcale zachęcać was do czytania tej książki, bo jak wiadomo de gustibus non est disputandum, ale chciałabym wam przybliżyć niesamowitą historię wydania tej pozycji oraz zaznajomić was z kilkoma ustępami powyższego wydania :-)
Zacznę od tego, iż Magdalena Samozwaniec zmarła w 1972 roku w Warszawie, a za jej życia ukazało się blisko 30 krótszych bądź dłuższych dzieł. Po jej śmierci wydano kilka pozycji, które nie ujrzały za jej życia światła dziennego. I kiedy zdawało się już, że wszystko co było do wydania - zostało opublikowane zdarzyła się historia niesamowita. Otóż Rafał Podraza, dziennikarz a prywatnie stryjeczny wnuk Magdaleny Samozwaniec, przeglądając zawartość teczek ze spuścizną literacką córki Kossaka znalazł stos nieuporządkowanych maszynopisowych kartek, które, po dokładniejszym sprawdzeniu, okazały się być jak do tej pory niepublikowane. W ten sposób w 2010 roku na rynek wydawniczy trafił pamiętnik niemłodej już mężatki :-), który przytacza przezabawne anegdotki o Tatce - Wojciechu Kossaku, Mamidle - czyli mamie czy o siostrze Lilce - Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej, a wszystko to osadza w "Krakowie z ubiegłego już stulecia, gdzie największą atrakcją były uroczyste pogrzeby, po Plantach spacerował Boy-Żeleński, zaś bale u Tarnowskich stanowiły o towarzyskim być albo nie być młodych panien."
A teraz narobię wam smaczku, czyli 3 obiecane cytaty :-)

"Dzisiejsza moda jest wspaniała, tylko wszystko dobrze, póki kobieta przedstawia tak zwaną seksbombę, ale później... seks się ulatnia, a bomba zostaje! i wtedy wygląda się fatalnie."

"Z mężczyzną należy się obchodzić jak z ptaszyną: nasypać jedzenia i nie płoszyć! A jeśli nie chcecie zostać same na stare lata, pamiętajcie, że zamiast zrzędzić mężowi nad głową, zróbcie mu karczemną awanturę. Nigdy też nie mówcie, że najbrzydsze z waszych dzieci podobne jest do niego, a kiedy wraca z pracy pozwólcie mu milczeć i spokojnie czytać gazetę. Poza tym, moje drogie, starajcie się być jego adwokatem a nie... sędzią śledczym. I pamiętajcie, że wasza własna przyjaciółka zaszkodzi wam więcej w małżeństwie niż jego. I najważniejsze, przy innych kobietach nie mówcie do niego ironicznie: Ty i temperament..."

"Panowie - musicie pamiętać, że jeśli macie gadatliwą żonę, pozwólcie jej palić papierosy. Na wspólnych spacerach przystawajcie przed sklepami z damską konfekcją, inaczej żona zacznie spacerować z kim innym. Nie przykładajcie też za wiele wagi do smacznej kuchni. Nic nie szkodzi jak trochę schudniecie. I proszę, nie spacerujcie po domu w negliżu, pamiętajcie, że nie jesteście piękną kobietą... A kiedy wracacie wieczorem z żoną, nie oszczędzajcie na taksówce: pamiętajcie, że obcej damy nie taszczylibyście na piechotę ani tramwajem... I najważniejsze - MĘŻCZYZNO! Gdy tylko zauważysz u swojej żony brak inteligencji, znos ten fakt cierpliwie, ale jej tego nie wypominaj, bo zgłupieje jeszcze bardziej! Pamiętaj tez, że kto na gorącą kobietę dmucha, ten na zimnej się sparzy..."

:-D

środa, 12 maja 2010

Pachnie konwaliami ...


Wczoraj A. przyniosła do domu pęczek konwalii. Postawiłyśmy je na stoliku kawowym, a po całym mieszkaniu rozszedł się cudowny zapach. Nie wiem czemu, ale właśnie ten zapach kojarzy mi się z dzieciństwem. Być może dlatego, że tęsknię za czymś, co już nie powróci. Albo przewrotnie dlatego, że dzieciństwo to, mimo wszystko, najszczęśliwszy okres w moim życiu, z którym się łączą wszystkie moje najprzyjemniejsze wspomnienia :-) Jak choćby to, że szczerze wtedy wierzyłam, że w każdym dzwoneczku konwalii siedzi mały elf, który spełnia życzenia ;-)
Dopiero na studiach dowiedziałam się, że było ziarenko prawdy w moich naiwnych dziecięcych marzeniach. Bo konwalii w starodawnych czasach przypisywano właściwości magiczne. Napary na bazie jej kwiatów leczyły prawie wszystko: choroby serca, oczu, zapobiegały atakom padaczki, kurowały najcięższe nawet katary czy przeziębienia. Ponoć wino na bazie konwalii poprawiało pamięć :-) A wywar konwaliowy nazywano nawet "złotą wodą" i przez wzgląd na jego cenne właściwości przechowywano go w złotych lub srebrnych naczyniach. I choć współczesna medycyna nie przecenia właściwości magicznych tego kwiecia ;-), to jednak nalewki ze świeżych bądź suszonych kwiatów czy kłączy konwalii, z tego co wiem, dodawane są do kropli nasercowych.
Co do samego zapachu... niedawno we Włoszech w sklepie na lotnisku wąchałam 2 przecudne zapachy perfum, na bazie kwiatów konwalii właśnie.
Pierwszą były perfumy marki Christian Dior - "Diorissimo" - delikatna woń konwalii z nutką jaśminu i róży.
Drugie perfumy, sygnowane przez Penhaligon to "Lilly of the Valley" - i w tych, że tak zażartuję, kompletnie się zatraciłam ;-) i chciałabym się budzić i zasypiać przy tym zapachu :-).
I choć ani na jedne ani na drugie jak na razie nie mogę sobie pozwolić ;-), to mam nadzieję, że za jakiś czas, z kolejnej mojej podróży po Włoszech wrócę z buteleczką "Lilly of the Valley" w walizce właśnie :-)
A tymczasem, idę zanurzyć się w zapachu konwalii na naszym stoliku. I utwierdzić się w przekonaniu, że natury nie da się podrobić.

poniedziałek, 10 maja 2010

Majowy deszcz :-)


Deszcz. Przedziwne zjawisko. Jesienią go nienawidzę. Zasieka mi po twarzy, przemacza wszystkie nawet te najbardziej "nieprzemakalne" buty, łamie parasolki i psuje humor. I ten okropny zapach spalin zalanych wodą i zgniłych liści... Ale wiosną, wiosną to zupełnie co innego :-) Wprawdzie pada dokładnie tak samo jak na jesieni i wyrządza te same szkody moim butom i parasolkom, ale na wiosnę wcale mi to nie przeszkadza. Bo wiem, że za chwilę wyjrzy słońce, a być może na chmurnym jeszcze niebie ukaże się tęcza. I ten zapach ... całkiem inny niż jesienią. Mojej uwagi nie przyciągają już spaliny. Najpierw dociera do mnie woń moich mokrych włosów, aby tuż po chwili dochodzi do niej zapach zroszonej trawy, kwitnących kasztanów i bzów... Ach, mam wtedy wrażenie, że każdy centymetr mojego ciała jest pokryty tym zapachem niczym najdroższą wodą kwiatową. Gdybym tylko potrafiła zamknąć ten zapach w buteleczce perfum :-) - tego marzenia raczej nie uda mi się zrealizować...

I zawsze, ale to zawsze, kiedy wracam do domu po deszczu, mam ochotę - jak wtedy, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką - wskoczyć w tą największą kałużę i rozchlapać ją na wszystkie strony świata :-D - ale ze spełnieniem tego będzie o wiele prościej :-)

A to - (po dzisiejszej burzy) zdjęcie tęczy nad staromokotowskim warszawskim niebem .
Enjoy :-)