niedziela, 12 grudnia 2010

Tilapia pod pierzynką

Jako, że jestem miłośniczką blogów kulinarnych, szperam w nich w poszukiwaniu smacznych i prostych dań (bo ja lubię coś robić, żeby się nie narobić ;-)).
Ale to danie wymyśliłam całkiem sama.
To danie z cyklu - misz-masz z tego co w lodówce masz ;-)
Oczywiście nie jest ono autorskie.
Podejrzewam, że już wcześniej ktoś zrobił je przede mną.
Ale ponoć przed Kolumbem tez ktoś odkrył Amerykę, także tego...
Do dzieła!

Składniki podam orientacyjnie, bo z reguły nie trzymam się podanych miar
(nie lubię ograniczeń ;-) i narzuceń, wolę sama eksperymentować)

Potrzebne będą:

1. filety z tilapii (ile będziecie w stanie zjeść lub ile macie pod ręką, mogą być też z innej ryby choć to danie najlepiej smakuje z filetami ryb słodkowodnych, o dziwo)
2. mozarella (lub inny ser, który lubicie, a który się wam łatwo rozpuści - może być parmezan jeśli macie wykwintne podniebienie i zasobną kieszeń, ale zwykłą gouda jest równie smaczna, ja lubię to danie jeszcze z oscypkiem, ale akurat w lodówce miałam małą kulkę mozarelli)
3. pomidorki czereśniowe (mogą być tez zwykłe pomidory, choć o tej porze roku nie są już takie dobre, ale co kto lubi; dla tych ceniących smak dobrego pomidora polecam po prostu pomodori pellati czyli te puszkowe, bez skórki)
4. czosnek (ja użyłam 2 ząbków świeżego, przeciśniętego przez praskę, ale co kto lubi, można posypać po prostu czosnkiem granulowanym lub zrezygnować z czosnku na rzecz cebuli... de gustibus non est disputandum)
5. tymianek (ja miałam suszone łodyżki, świeży da wam więcej aromatu)
6. koperek (ja użyłam świeżego, ale mrożonego, jasne, że taki "świeży świeży" byłby najlepszy, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma)
7. sól i pieprz (lub inne przyprawy - do smaku)

Przygotowanie:



1. Filety świeżej lub mrożonej ryby układamy najlepiej w żaroodpornym naczyniu, które wstawimy na 10 minut do naszego piekarnika, żeby ryba się podpiekła. Jak możecie zauważyć, ja nie używam piekarnika, tylko prodiża i folii aluminiowej, żebym nie musiała skrobać mojego blaszaka. Filety doprawiłam pieprzem, solą i na początek posypałam tymiankiem.



2. 10 minut jest potrzebne rybie na to, żeby przeszła aromatem przypraw i odparowała trochę wody, zwłaszcza, gdy jest mrożona. Używając świeżej ryby można czas skrócić do 5 minut.



3. Po upływie tego czasu otwieramy piekarnik/prodiż. Jeśli woda, zwłaszcza z mrożonej ryby, nam jeszcze nie odparowała, odlewamy ją delikatnie do zlewu, bacząc przy tym na to by wraz z wodą nie spłynęła doń ryba ;-). Następnie na podpieczonej rybie układamy pomidorki, mozarellę, czosnek. Całość jeszcze raz doprawiamy solą i pieprzem. Na wierzch posypujemy koperek i tymianek.



4. Całość szczelnie zakrywamy folią lub po prostu przykrywamy górą żaroodpornego naczynia. Ma się tak jeszcze podpiekać 20 minut, choć ja po 10 minutach otwieram folię i że się tak wyrażę, pozwalam się rybie dopiec na świeżym powietrzu ;-), dzięki czemu szybciej odparuje mi reszta wody.

Oczywiście, zapomniałam Wam zrobić najważniejszego zdjęcia, tego prezentującego finalny etap mojej pracy, ale muszę się Wam przyznać że kiedy tylko otworzyłam prodiż i uderzył mnie ten przecudny i nieziemski zapach soczystej rybki owiniętej kocykiem z sera i pomidorków z wyczuwalnym aromatem koperku tymianku i czosnku, rzecz jasna, w niepamięć poszło całe to moje dokumentowanie potrawy, raz dwa chwyciłam widelec i nóż (tak, wiem, ryby nie powinno się jeść nożem, ale cóż, tak już mam) i ryba znalazła się w moim brzuszku. I już ;-)

PS. To zapewne mój pierwszy i jedyny wpis tego typu. Dokumentowanie (przynajmniej sam na sam ty-potrawa) zabija radość gotowania ;-) A zapach potrawy z kolei zabija pamięć o sfotografowaniu efektu końcowego.

PS2. Dlatego od dziś jeszcze bardziej szanuję blogerów i blogerki prowadzących blogi kulinarne. Chapeau bas! A ja będę odtąd tylko wypróbowywać dania, które wy opisujecie i rozkoszować się ich smakiem. :-)

sobota, 11 grudnia 2010

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta...



a ja coraz bardziej zaniedbuję swój ukochany pamiętniczek internetowy ;-)
Bywa. Ale się poprawię. Przynajmniej w tym poście.

Jak możecie zauważyć po zdjęciu - upiekłam ciasto (tak, tak, lubię się chwalić udanymi wypiekami, te nieudane zaś spuszczam do sedesu i zagrzebuję starannie w niepamięci, aby przypadkiem nikomu o nich nie wspomnieć ;-P). Cały dzień chodziło dziś za mną ciasto. Problem polegał na tym, że miałam ochotę na szarlotkę. I na piernik. A tyle to nawet mój przepastny żołądek by nie pomieścił ;-) Ale poszperałam trochę w necie, i - tadam! Oto moje pierwsze ciasto z przepisu samegoż Gordona Ramsaya. Piernikowy placek jabłkowy. Pychotka. Choć ni to szarlotka ni piernik. Ważne, że moje kubki smakowe są usatysfakcjonowane.

Poza tym, jak możecie zauważyć po tytule - idą święta.
Pamiętam, że w zeszłym roku, będąc we Włoszech, czekałam na święta z utęsknieniem.
Nie tylko zresztą ja (pozdrawiam G. ;-)!). Odliczałam z utęsknieniem dni, godziny, minuty do mojego powrotu do Polski. Chodziłyśmy z G. na świąteczne jarmarki, kupowałyśmy włoskie świąteczne słodkości, jeździłyśmy na łyżwach, przetrząsałyśmy sklepy w poszukiwaniu prezentów, obejrzałyśmy chyba większość świątecznych familijnych filmów na necie (skutecznie przy tym wyczerpując limit naszego internetu, taaaaaaaa...), piekłyśmy szarlotki, chodziłyśmy na vodka pesca do M. :-D, wyglądałyśmy śniegu, który nie spadł (dopóki my byłyśmy w Genui, bo po naszym wyjeździe na święta ponoć i tam "troszkę" poprószyło).
A w tym roku jakoś tak bardzo tego nie przeżywam.
Co nie znaczy, że nie czekam na nie, jak co roku.
Czekam, bo przecież kocham święta. Zwłaszcza te - bożonarodzeniowe.
Ale i tak najbardziej kocham tych wszystkich których mam przy sobie.
Bo dla mnie to oni, a nie prezenty, są kwintesencją tych dni.
I choć co roku jest zawsze ten sam problem - U kogo będzie wigilia? I - jak my pomieścimy 20 osób przy naszym stole? Jakie 20... 21, bo przecież jeszcze 1 miejsce dla strudzonego wędrowca ;-), to w ten właśnie dzień chce być z całą moją rodziną.
Z rodzicami, dla których zawsze będę tą małą i nieporadną dziewczynką na którą czyha całe zło świata tego. Z ciociami i wujkami, którzy traktują mnie jak własne dziecko. Z braćmi - którzy za swojej maleńkości wysyłali mnie wyimaginowanymi rakietami na księżyc, a teraz kiedy założyli już swoje rodziny, pragną mnie czem prędzej wyswatać ;-). Noo i rzecz jasna z moimi bratankami - i z tymi, które już są za duże, by oglądać ze mną bajki i mogę z nimi pogadać tylko o szkolnych zauroczeniach, i z tymi, które jeszcze ufnymi oczętami, jak ja onegdaj, wypatrują pierwszej gwiazdki i zapraszają całe nasze wesołe tałatajstwo do stołu, czy też z tymi, które w tym roku zamiast śledzika wypiją mamusine mleczko, a nawet z tymi, które będą świętować swoje pierwsze w życiu święta w brzuchu swojej mamusi.
I podejrzewam, że to właśnie z ich przyczyny tak bardzo wyczekiwałam zeszłorocznych świąt.
Dlatego i te będą tak samo magiczne!

sobota, 20 listopada 2010

Pieguski


/zdj. zaczerpnięte z www.przystole.blox.pl/

W pieguskach, tak jak w życiu, najlepsze są kawałki czekolady.
Element bezsprzecznie sine qua non.
Małe, słodkie, a cieszy.
Takimi piegami czekolady są w moim życiu przyjaciele.
Nie ważne jak źle by się działo, jak bardzo świat byłby szaro-bury.
Oni są.
Śmieją się i płaczą razem ze mną.
Czasami się kłócimy (np, o pogodę ;-)).
Mamy różne poglądy, ale staramy się szanować nawzajem.
Potrafimy gadać bez końca.
Albo nie mówić nic.
Bo w tym cały ambaras...

czwartek, 4 listopada 2010

Wpis całkiem narcystyczny



Dziś się nad sobą poużalam, a co!
W końcu to mój blog i mogę sobie na nim pisać co tylko chcę.
A wiadomo, że gawiedź najbardziej lubi plotki.
A zwłaszcza te, w których komuś "znowu w życiu nie wyszło".
Więc wpis powinien się by był podobać gawiedzi.
Gdyby go czytać była miała.

Jestem taka stara, brzydka, chora i nikt mnie nie kocha.
To moje ulubione sformułowanie którym wymuszam miłe słowa od T*.
Choć zwykle złośliwiec przyznaje mi rację.
Dla świętego spokoju.

Ale o czem tu ja...
Znów się pogubiłam gdzieś w natłoku słów.
Tak jak w życiu.
Gdzieś po drodze zgubiłam tą całą radość "przeżywania".
Nic mnie nie cieszy.
Nawet zakupy.
A kiedy pisze to kobieta, musi być naprawdę źle.
Ale w sumie nie powinnam się dziwić.
Przecież jestem "subgeniuszem, który nie potrafi poradzić sobie z własną genialnością, a na dodatek ma problemy z uczuciami i ponadto jest w stanie depresji."
Tak orzekł o mnie specjalista :-)
Ale się nie przejęłam.
Od zawsze wiedziałam, że jestem beznadziejnym przypadkiem.
Nie do uleczenia.

Dlatego przez całe życie robiłam to co wydawało się słuszne.
I nadal tak robię.
Tylko po co?**
A życie nieubłaganie przecieka mi przez palce.
Tempus fugit.
Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.

A chciałabym po prostu poczuć, że wcale nie jestem stara.
Ani brzydka.
Ani chora.
I że ktoś mnie kocha.
I to bez żadnych wymuszeń z mojej strony.
I wreszcie się uśmiechnąć.
Nie-słusznie.
Ot tak.
Po prostu.



*Uprzedzam ewentualne pytanie: ponoć to wcale nie dziwne, że wymuszam.
Tak po prostu trzeba.
Jeśli się chce usłyszeć miłe słowo.
Bo ponoć po tylu latach im wystarczy, że się po prostu jest.
A ja, głupia gąska, cały czas jeszcze potrzebuję zapewnień ;-P

**Powinnam tu użyć innego sformułowania, na usta (a raczej klawisze) cisną mi się same przekleństwa, ale ponieważ nie byłoby to słuszne, sami rozumiecie :/...

piątek, 22 października 2010

Lucky bamboo



A dziś taki przewrotny tytuł.
A może i nie.
Takie właśnie cudeńko od dziś stoi na moim oknie.
Dostałam od G. na nowe mieszkanko.
Czyż nie jest śliczny? :-)
Będę go podlewać, nawozić, gadać do niego, przesadzę do doniczki.
Aż urośnie taki wielki jak ten w ogrodzie botanicznym w Luce.
I będzie mnie wyszczuplał ;-)

Dziś będzie filozoficznie.
Czy myślicie, że istnieje coś takiego jak SZCZĘŚCIE?
Dlaczego pytam?
Naczytałam się chyba za dużo filozoficznych dysertacyj.
I zaczęłam się zastanawiać.
Pamiętajcie, jeśli nie chcecie się w nic wgłębiać, nie obcujcie z filozofią!!!
Ona nigdy nie da wam odpowiedzi.
Co więcej, postawi przed wami kolejne pytania.

EUDAJMONIŚCI, czyli "mający dobrego ducha" uznają, że stanowi ono cel i najwyższą wartość ludzkiego życia. Ale jest ono dla nich bardziej następstwem dobrego postępowania niż doznawaniem przyjemności. Czyli traktują je idealistycznie. A ideału, z definicji osiągnąć się nie da.

ARYSTOTELES z kolei, jak to Arystoteles, przedstawiał idee uwikłane w naturę. Stąd nic dziwnego, że przez szczęście rozumiał postępowanie z tą naturą zgodne. A że naturę rozważał na tle polis, to jasne jak słońce jest, że nikt inny jak polityk czy filozof posiąść go nie jest w stanie.

A dla takiego EPIKUREJCZYKA z kolei szczęście to przyjemności zmysłowe, nie zaznając ich, jego tez nie doznasz.

STOIK znowuż poprzez szczęście rozumie brak cierpienia. Jakiegokolwiek. Czyli znów wynika stąd, że nie da się go w pełni osiągnąć i że jest tylko jakimś celem, do którego dążymy, a że nasze życie naznaczone jest cierpieniem, to szczęście nigdy nie będzie trwałe.

Filozofowie chrześcijańscy również pochylili nad tym problemem głowę.

Święty AUGUSTYN (dla wtajemniczonych Aurelius Augustinus z Hippony) jest dla nas przykładem poszukiwania szczęścia metodą prób i błędów. Hulanki i swawole w młodzieńczym życiu, wieloletni związek z kobietą, którego owocem był syn Adeodatus (przez Boga dany), sekta manichejczyków - nic mu tego nie zapewniło. Dopiero studia nad Pismem świętym, a szczególnie nad listami św. Pawła przybliżyły go do szczęścia, a jego pełnię osiągnął kiedy się nawrócił, o co od początku modliła się jego matka - gorliwa chrześcijanka - święta Monika.

A taki TOMASZ Z AKWINU na przykład wyznawał teorię "wizji uszczęśliwiającej" czyli bezpośredniego kontaktu z Bogiem. Co jednak gdy kontakt z Bogiem jest pośredni bądź zapośredniczony? I czy to w ogóle jakaś opcja?

BOECJUSZ natomiast, najprościej jak chyba było można, utożsamiał szczęście z samym Bogiem i dla niego doznawaniem szczęścia było uczestniczenie w szczęściu Boga.

Co na to inne religie?

BUDDYŚCI nie używają pojęcia "szczęście", zamieniają je na "stan Nirvany". Nie osiągnie się go podążając za własnymi pragnieniami, bo nikt nie jest w stanie zaspokoić ich całkowicie. Dlatego, stosując model wykluczenia, dopiero pozbycie się tych wszystkich pragnień, w które jesteśmy uwikłani na tym łez padole, może nas doprowadzić do Nirvany.

ISLAM zaś umiejscawia szczęście pomiędzy osobami prawymi a nie-prawymi. I nie chodzi tu o miejsce, tylko o to, że na szczęście zasługuje tylko osoba prawa, a taka według tej religii to ta, która postępuje zgodnie z wolą Allaha. Nie-prawa natomiast jest nieszczęśliwa w życiu doczesnym, jak i pozagrobowym.

A jak dodać do tych poglądów psychologię, od najprostszej definicji, która głosi, że szczęście to po prostu EMOCJA odczuwana przez podmiot bo zaznał doświadczeń, które przezeń subiektywnie oceniane są jako pozytywne, to dopiero się robi mętlik.

Trochę uprościł to Masłow, który człowieka szczęśliwego zdefiniował jako tego, który zaspokoił poniższe potrzeby:
1. fizjologiczne (niamu, papu itp.)
2. bezpieczeństwa
3. przynależności i miłości
4. szacunku
5. samorealizacji.
Ta ostatnia to ponoć najważniejsza.

Czyli co, cały ten długi wykład tylko po to, by odkryć, że się nie samorealizuję?

TEŻ MI COŚ!!!

Chociaż...

Idąc dalej tym tropem, przecież nie do końca akceptuję samą siebie, mój stosunek do otoczenia wcale nie jest przyjazny, spontaniczność gaśnie w przedbiegach, jestem zależna i to jeszcze jak, niestety, popadam w stereotypy, moja duchowość się spłyciła, takoż i przeżywanie miłości (chociaż w tym to ja akurat nigdy dobra nie byłam), moje poczucie humoru wcale nie jest filozoficzne, raczej ironiczne i złośliwe, kreatywność dawano umarła, a co to jest bogata osobowość nawet nie wiem.

No i jak ja mam odczuwać szczęście, no pytam się, jak???

Dobrze, że mam chociaż lucky bamboo :-)

czwartek, 14 października 2010

Nowy dom i walka z nałogiem




To, że się przeprowadziłam to już wiecie.
Ale o tym, że jestem uzależniona od internetu jeszcze nie pisałam. Przykre, ale prawdziwe. Ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A w zasadzie na niedobre, bo przecież cierpię!!! Sama na siebie narzucam ograniczenia, czyli kupiłam internet mobilny w firmie na P. (pewnie i tak wiecie, o którą mi chodzi, ale co tam, nie będę im robic darmowej reklamy przeca ;-P). TYLKO 10 GB. Szok. Dla mnie, dziecka wychowanego na internecie przewodowym z nielubianej przez Polaków firmy na N. (też zapewne łatwo się domyślicie o którą mi chodzi), które mogło dosłownie o każdej godzinie dnia i nocy cieszyć się nielimitowanym internetem, szperać, szukać i oglądać co tylko dusza zapragnie, to istna tragedia. Jak na razie. Chociaż T. powiedział, że to dobrze, że dostrzegam problem uzależnienia i że jest ze mnie dumny, że z nim walczę. Oby sczezł! Tylko drwina i kpina! I mówi mi to ten, który od niedawna dysponuje właśnie bezlimitowym internetem w powyższej firmie na N. Ale, że żyć trzeba dalej, z problemem staram sobie się jakoś radzić. Jak na razie doszukuję się plusów. Problem właśnie tkwi w tym, że żadnych nie dostrzegam. Niby mam taką fajną chiavettę – my mówimy na to modem- normalnie jak we Włoszech. Ale i przypomina mi się włoska niewola, kiedy na miesiąc miałyśmy te przeklęte 100 godzin internetu za kasę tak niebotyczną, że nawet teraz na samo wspomnienie robi mi się niedobrze... Poza tym, minął tydzień, a ja już zużyłam 4 GB, czyli na pozostałe 3 tygodnie zostało mi 6, czyli po 2 na tydzień. Czy to nie straszne??? HORROR!!! Straszniejsze jest na dodatek to, że notkę ta piszę offline, bo wiem, że gdybym miała podłączony modem w tle zarzuciłabym tyle różnych „aktywności”, że w ciągu godziny dobiłabym do 5GB, jak nie więcej.
A tak w ogóle, to czy nie uważacie, że świat byłby lepszy, a ludzie szczęśliwsi, gdyby internet był zawsze i wszędzie za darmo dostępny. Żeby można było sobie w każdym parku usiąść na ławeczce z laptopikiem (pominąwszy już obawę o to, czy nie zostaniemy okradnięci) i serfować, serfować, serfować. Wiem, wiem, zaraz mi powiecie, że w wielu miejscach są już hot-spoty. Tak, tak, wiem. Ale nie wszędzie! A powinny być wszędzie. I zawsze. O! Piszę to wam ja – internetoholiczka. Dobra, już widzę, że „zaleciało” Żeromskim i jego „Przedwiośniem” i marzeniami o szklanych domach...
I ok., wiem też, że miałoby to tez negatywny wpływ na społeczeństwo.
Ale co mnie społeczeństwo.
Jestem przecież tylko mizerną jednostką.
I nie lubię ograniczeń.
Jakichkolwiek.
A tych internetowych – szczególnie.
WRRRR!!!
A tak poza tym, to u mnie po staremu.
Ciągle tkwię w marazmie.
Uch! I tego też nienawidzę!
Ale nic nie potrafię na to poradzić :/
Life is brutal...

piątek, 1 października 2010

PrzeprowadzkA



Tak! Stało się! Mam mieszkanko! Małe, ciasne, ale własne :-)
Jutro przeprowadzka.
Właśnie się pakuję.
W zasadzie lepiej byłoby powiedzieć - pakuje się już od samego rana.
Ja pierdziu, ile mam rzeczy!
Pozbyłam się 20 kilogramów (zważyłam, żeby nie było :-)) kserówek z 5 lat studiów na 2 kierunkach, co do których stwierdziłam, że na pewno, raczej bądź chyba już mi się nie przydadzą. Aż strach pomyśleć, ile kasy za to zapłaciłam, a teraz trawione są przez wilgoć, brud i zarazki w koszu z napisem "PAPIER". Ale trzymam się jakoś nie płaczę. Muszę powiedzieć, że było to niejako nawet wydarzenie typu katharsis, choć sądzę, ze bardziej by mnie oczyściło ich rytualne spalenie, podarcie, ale już siły nie miałam.
A pomimo tego ubytku, tyle mam rzeczy, że, ech!
(to znaczy, nie to, żeby mnie to martwiło, tylko w tej chwili jestem zaniepokojona, wiecie, pudła z książkami a jest ich 5, ważą tyle ile młode słoniątka ->czytaj: DUŻO, i już widzę oczyma wyobraźni co się z nimi dzieje przy znoszeniu i wnoszeniu...)
Jutro będzie sądny dzień!
A tak poza tym, to pragnę poinformować (nie to, że myślę, żeby jakieś milijony ludzi mnie czytały, bo jak wiadomo who cares), że nie wiem, kiedy będzie tu następny post (nie to, żeby mi się nie chciało pisać, choć i w tym tkwi ziarno prawdy), ale w nowym hałsie na razie nie ma netu, także wiecie... A ja na razie się nie mogę zdecydować czy wybrać superszybki internet, jak to ja mówię "na kabel" i totalnie oddać się memu uzależnieniu, czy może powoli zacząć się leczyć i kupić sobie internet "mobilny". Choć z tym po wizycie we Włoszech mam złe wspomnienia, ale pewnie to dlatego, że Włochy to taki zacofany kraj, w którym nawet nie wiedza, że Polska JUŻ należy do Unii Europejskiej. Nie to co Polska - my to nawet siako tako przed kryzysem się obroniliśmy :-)
Dobra, wracam do pudeł pakowania, bo nie zniesę dłużej już tego pierdolniku, który nie dość, że trzeba spakować, to potem oprzątnąć
A, że o rozpakowywaniu i ustawianiu w brand new place nie wspomnę...
MAMMA MIA!!!

piątek, 24 września 2010

W ZOO jest wesoło :-D


Tak, tak, dziś będzie o zole albo o ZOO, jak kto woli.
T. mnie zabrał do warszawskiego ogrodu zoologicznego ostatnio, miałam wrażenie, że chciał mnie tam zostawić już na zawsze ;-D ale jak go o to pytałam, to tylko mówił, że musimy wszystko zobaczyć zanim nam je o 19tej zamkną i dlatego tak pędzi. Dobra, dobra. Ja swoje i tak wiem ;-P
Miałam się nie chwalić, ale co tam!
To wydarzenie przełomowe w moim życiu, drugi raz zawitałam do warszawskiego zoła/ZOO ;-)
I jakoś wszystko już nie wydawało mi się takie wieeeeeeeelkie jak wtedy gdy miałam 6 lat ;-)
Ale co tam, nie będę Was zanudzać suchymi faktami, zrobię fotoreportaż ;-)
Zdjęcia będą jakie będą, bo aparat mam jaki mam i jestem tym, którym jestem ;-P



Zacznę od zwierzęcia, które jest bezpośrednio związane ze mną. A raczej z moim mieniem. Niedźwiedź czyli po łacinie ursus. Od dziś wołajcie na mnie niedźwiedziczka* :-D. Ten typ niedźwiedzia na zdjęciu to ursus arctos czyli niedźwiedź brunatny. Jest wszystkożerny, to zupełnie jak ja :-D! Na człowieka napada drażniony lub zachęcony, no, to jeszcze bardziej wypisz wymaluj cała ja :-) Oswaja się łatwo, ale nawet oswojony bywa niebezpieczny dla swoich opiekunów - tez tak mam :-)!
Reprezentują warszawskie ZOO tuż przed wejściem i zachęcają do kupna biletów :-)

Dobra, miało być z obrazkami, znaczy się z innymi zdjęciami i o innych zwierzątkach, które widziałam w ZOO, ale, że tego posta piszę już ponad tydzień (mój rekord!), daruję sobie.
Powiem tyle, widziałam, to co było, do zobaczenia, ale nie wszystko, bo niektóre zwierzątka się pochowały. Jak na przykład Uncia uncia (pantera śnieżna), orangutany czy surykatki. Może zapadły w swój zimowy sen, kto ich tam wie...

Największe wrażenie zrobiły na mnie:

-pawica (potrafi stać 15 minut na jednej nodze, bez drgnięcia, dodatkowo liże sobie dziobem pachę ;-P)

-papugi ary (darły się niemiłosiernie, zamykały się tylko kiedy turyści, wbrew zakazom a ku uciesze dzieci karmili ich kukurydzianymi chrupkami)

- słoń (bo produkuje chyba naraz największe ekskrementa na ziemi ;-))

-mrówkojad (ma długi ryj, fajne futro i chwytny ogon - marzenie każdego człowieka :-))



*a teraz informacje z cyklu "WIKIPEDIA PRAWDĘ WAM POWIE ;-)":
Nazwa niedźwiedź, pierwotna forma prasłowiańska *medvēdis, a następnie *medъvědь[20] (por. rosyjskie медведь/miedwied, chorwackie medvjed, czeskie medvěd , słowackie i słoweńskie medved, białoruskie мядзьведзь, górnoserbskie/łużyckie mjedwjedź, dolnoserbskie/łużyckie mjadwjeź , serbskie медвед, kaszubskie miedzwiédz, staropolskie miedźwiedź, słowiańskie zapożyczenie w węgierskim medve i dla odmiany ukraińskie ведмідь[21]) oznacza zwierzę odżywiające się miodem (*medv-ĕdъ, czyli jedzący miód; *medh-u-s→ *medъ "miód"; *ēd- →*ěsti "jeść"). Nazwa ta była eufemizmem starszej nazwy praindoeuropejskiej, w formie *rktos (*r̥k'þos[22]) (od której bezpośrednio pochodzi greckie árktos/άρκτος "niedźwiedź", forma astronomiczna Arktos "gwiazdozbiór Wielka Niedźwiedzica", oraz nazwa kontynentu "Arktyka", a być może również celtyckie imię Artur; oraz łacińskie ursus "niedźwiedź", imię własne Ursus lub pochodne od przymiotnika ursinus: imię Ursyn, od którego utworzono nazwę dzielnicy warszawskiej Ursynów, czy też imię żeńskie Urszula, etymologicznie oznaczające małą niedźwiedzicę (tak, to o mnie ;-P)

wtorek, 21 września 2010

Z cyklu: SUBIEKTYWNY PRZEWODNIK CZEKOLADOWO - KAWOWY part 1



czyli dokąd w Warszawie pójść z przyjaciółkami na ploteczki, miejsce, do którego można zabrać dziewczynę na miłą randkę , czy po prostu gdzie podają dobrą czekoladę i kawę.

Jestem prawdziwą czekoladziarą. Czekoladę kocham. Każdą. W każdej ilości. W każdej postaci. Na zimo. Na ciepło. Stałą. Czy płynną. Białą, mleczną, gorzką. MNIAM.
Dlatego tak chętnie chodzimy z G. do różnych lokali.
Testujemy. Smakujemy. Wyrabiamy sobie opinię.
I tak sobie pomyślałam, czemu nie miałabym swoim zdaniem podzielić się z Wami?
Może Was zainspiruję ;)

Żeby nie zaczynać od tak zwanych kawowo-czekoladowych sieciówek (którym na marginesie nie mam nic do zarzucenia, no może oprócz tego, że zwykle jest tam dość tłoczno, bo są tak usytuowane, żeby wszystkim było "po drodze" i zapewne z romantycznej atmosfery nici, ale co kto lubi ;)) na pierwsze opisane miejsce wybrałam:

BELGIAN CHOCOLATE CLUB
lokalizacja: ul. Chmielna 27/31, Warszawa
ocena: 4,5/5

Tak wygląda logo firmy:



A tak knajpka z zewnątrz w nocy:
Wiem, wiem, zdjęcie małe i ledwo co widać, ale jak chcecie zobaczyć "na żywo", to sobie po prostu pójdźcie, adres powyżej ;P



A oto i zdjęcie tego co zamówiłyśmy. Ja (po lewej) zamówiłam mrożoną czekoladę mleczną z alkoholem (likier Bailey's) z bitą śmietaną posypaną okruszkami białej czekolady, G. (chyba logiczne, że po prawej ;-P)) spróbowała gorącej białej czekolady z bananami i bitą śmietaną.
Ceny: odpowiednio 15 zł i 14 zł
(według mnie jak na Warszawę nie są zbyt wygórowane, i nie - wcale nie jestem burżujem, po prostu porównuję do tych z pijalni czekolady Wedla ;-P)



Ale nie, nie zostawię was o suchym pysku. Wszakże to subiektywny przewodnik i napiszę coś od siebie. Po pierwsze ten lokal to nie tylko pijalnia czekolady i kawy, czy też jadalnia słodkich deserów. To także sklep, w którym możecie kupić oryginalne belgijskie pralinki, ponad 100 rodzajów, co więcej, jeśli zamówicie kawę, dostajecie do niej gratis jedną wybraną przez siebie pralinkę, szał ciał to to nie jest ale lepszy rydz niż nic, jak mawiał poeta ;-) Kawiarenka ma wewnątrz kilkanaście urokliwych stolików, dysponuje tez ogródkiem letnim, w którym można rozkoszować się smakiem belgijskiej czekolady na świeżym powietrzu (świeżym w cudzysłowie, bo smog itp. ;-))
Teraz o samej czekoladzie. Może jednym słowem - WYBORNA. Ale trochę inna, jeślibym ją miała porównywać z Wedlem. Troszkę rzadsza konsystencja, co bynajmniej nie świadczy o jej "gorszości", tylko o inności ;-). I nie, nie mam na myśli tutaj tego, że dostajecie wodniste kakao w kubku, wcale nie. Choć jakby się uprzeć, to spokojnie można by wypić tą czekoladę jednym duszkiem bez użycia łyżeczki ;-) Ale nie przejdzie wam przez gardło jak woda - to pewne. Poza tym - jaki osobnik spożywałby czekoladę w powyższy sposób? Wszak trzeba ją smakować, delikatnie rozprowadzać po podniebieniu, przyzwyczaić do niej swoje kubki smakowe, żeby chwilę potem rozpłynąć się w błogiej rozkoszy, a dopiero po kilku chwilach spostrzec, że była tak dobra i już się skończyła ;-)
Dlaczego więc oceniam ją tylko na 4,5/5.
Może dlatego, że czekoladowe niebo wyobrażam sobie ciut inaczej.
No i zawsze trzeba pozostawić sobie niedosyt.
Żeby się miało o czym marzyć przecież!
Ale nie bójcie żaby.
Jeśli tylko zawitam do chocolate heaven - z pewnością Wam to opiszę.
A na razie musicie czekać na kolejne pozycje z subiektywnego przewodnika.
Tudzież na posty o innej tematyce.
Niekoniecznie o marzeniach ;-)

niedziela, 19 września 2010

A jednak!



Ostatnio został mi zarzucony brak konsekwencji na blogu.
A dokładniej brak związku jego tytułu z informacjami na nim zamieszczanymi.
Że niby to "wytwórnia marzeń" człowieka marzącego, a ja sobie piszę tylko o faktach, wspomnieniach, jedzeniu itp, itd.
Cios to był poniżej pasa.
Ale przyznaję, ostatnimi czasy nie wspominałam o żadnym swoim marzeniu.
Może dlatego, że z marzeniami jest jak z motylami - są tak samo ulotne.
A jednak - przecież mam marzenia!
Co więcej - staram się je spełniać ;-)
I właśnie jestem w trakcie realizacji jednego z nich, które było jednym z tych moich największych :-)
Na razie - ciiiii - opiszę Wam wszystko dokładniej jak już się spełni.
Ale żeby nie było, że znów zostawiam Was z niczym, bez marzeń ;-), opowiem Wam na co sobie ostatnio zbieram ;-)
Zamarzyły mi się ostatnio perfumy, których zdjęcie możecie zobaczyć pod nagłówkiem posta. Giorgio Armani "Acqua di gioia"* czyli "woda radości" ;-)
Jednak moje marzenie znacznie osłabło na sile, kiedy zobaczyłam ile kosztują.
Nie, nie napiszę Wam ile, sami sobie sprawdźcie, gdyż cena cały czas przyprawia mnie o zawrót głowy.
W każdym bądź razie, powoli sobie na nie odkładam pieniążki.
Ale znając życie realizacja mojego pierwszego marzenia pochłonie moje wszystkie oszczędności i jeszcze długo nie będzie mnie na nie stać.
Nic to. Najważniejsze jest przecież marzyć i mieć o czym śnić.
A dopóki sobie ich nie kupię, będę sobie bujała w obłokach idąc nadmorskim włoskim bulwarem, odziana jedynie w białą sięgającą kostek sukienkę i TE perfumy, które skierują ku mnie wzrok przystojnych mężczyzn. -HAHA!!!
Czasami lepiej jest tylko bujać w obłokach, bo rzeczywistość mogłaby się okazać brutalnie inna ;-)

*OPIS PERFUM:
"Acqua di gioia" inspirowane wakacjami na tropikalnych wyspach, perfumy przeznaczone dla silnych kobiet o nieposkromionej naturze (no toż to dla mnie jak nic ;-P). Kwiatowa kompozycja uosabia ucieczkę na łono natury. Zapach rozpoczyna się lekkimi, bardzo świeżymi nutami cytryny i mięty, które po chwili ustępują miejsca nutom jaśminu, różowego pieprzu i peonii - połączeniu stanowiącemu linię serca. Podstawę zapachu natomiast wypełniają nuty francuskiego labdanum (czymkolwiek by nie było ;-P), drzewa cedrowego i... cukru.

czwartek, 16 września 2010

Z tęsknoty za Italią - ANOMALIE ;-)

We Włoszech wszystko wydaje się być inne.
Dla nas - obcokrajowców.
Bo dla Włochów to oczywista oczywistość.
Ale wystarczy tam pobyć kilka miesięcy i się przyzwyczajasz.
I przestają Cię dziwić pewne rzeczy.
Choć nadal ich nie rozumiesz.
I niekoniecznie przestają Cię wkurzać ;-)

1. Pamiętacie kultowy już dialog z filmu Marka Koterskiego "Nic śmiesznego" dotyczący windy?
"– Na górę jedzie?
– A gdzie ma jechać? W bok?!"
W Genui te słowa tracą sens. To właśnie w tym mieście znajduje się jedna z nielicznych na świecie wind, która rzeczywiście jedzie w bok :-D (a dopiero potem w górę). Nazywa się Castelletto.


2. We Włoszech nawet wiewiórki są inne. Wcale nie rude. Tylko szaro-bure, tak jak ta na zdjęciu powyżej.
Aaaaaa... I nie reagują na zawołanie "Baśka, baśka!!!" Dziwne jakieś...

3. Niby nic dziwnego. Stoją sobie zaparkowane motory. Na specjalnych parkingach dla motorów. Nawet zgodnie z przepisami. Co mnie dziwi? Że ich jeszcze nikt nie ukradł, mimo, iż nijak nie są zabezpieczone :-D
Od razu widać, że to zdjęcie nie z Polski ;-)

4. Nie chcę być prześmiewcą, czy coś, ale... Hmm... Ten obyczaj wprawił mnie w osłupienie. My na grobach zmarłych palimy znicze, stawiamy kwiaty. Włosi posuwają się ciut dalej. Na tym zdjęciu (oprócz kwiatów) możecie zobaczyć kolekcję pokemonów i maskotek, która zapewne w jakiś sposób kojarzyła się rodzinie ze zmarłym, albo być może były to jego ukochane przedmioty, których rodzina nie chciała zachowywać w domu, gdyż sprawiałyby im zbytni ból. Aha. Dodam jeszcze, że w tej katakumbie unosiła się spokojna, relaksująca muzyka...

5. Zacznę od tego, że w Genui są 2 rywalizujące ze sobą kluby piłkarskie - Genoa CFC i Sampdoria.
My byłyśmy na meczu akurat wtedy jak Genoa grała z Intermediolanem. Włosi uwielbiają football ;-) Do tego stopnia, że swoją miłość przekazują dzieciom już od ich najmłodszych lat. Obok nas siedziała rodzina z dwójką dzieci - starsze miało na oko 4 latka, młodsze ze 2. I nikt się nie przejmował tym, że było freddo ;-), ojciec spokojnie odpalał sobie papierosa od papierosa, a matka w porywach rozczarowania wykrzykiwała stos przekleństw, typu "Che cazzo", "Sacco do merda" itp. itd ;-)

6. To zdjęcie akurat pochodzi z Rzymu. Reprezentuje wkomponowanie świata współczesnego w świat starożytny, a dokładniej McDonalds'a na Stazione Termini w bazylikę neopitagorejską z I w. n. e., jeśli dobrze pamiętam. W Polsce by po prostu zburzyli. Bazylike, rzecz jasna, nie McDonald's ;-D

7. Włosi to ponoć najlepsi kochankowie na świecie ;-) Nie wiem, nie sprawdzałam ;-P Ale to fakt, że prawie w każdym miejscu widać obściskujące się pary, ba, czasem na obściskiwaniu się nie kończy. A od pocałunku do łóżka we Włoszech krótka bardzo droga. A, że sklepy we Włoszech zamykają bardzo wcześnie, a miłość musi być bezpieczna, stąd prawie na każdym rogu automaty z prezerwatywami, do wyboru, do koloru, do smaku. Ale droga to "przyjemność". Spójrzcie sobie na ceny na ekranie :-)

8. Włosi to najdziwniejsi ludzie na całym świecie ;-) Przeszkadza im psie gówno na chodniku, pety w ogródku. Ale, ale - wolą napisać/wydrukować pismo i podzielić się z innymi informacją, że im to przeszkadza niż sprzątnąć. Co kraj to obyczaj. Polak by po prostu wdepnął w guano. We Włoszech ci się to nie zdarzy - ostrzegają cię przed nim kartki podłożone pod to gówno. Beautiful :-D

9. Połamane wszędobylskie parasolki leżące po deszczu na ulicy to niezwykle "urokliwy" widok. Od listopada do lutego w Genui leje jak z cebra. I wieje. Straszliwie. Tak tam wygląda zima. Nie jest zimo, ale mokro. Ani razu podczas naszego pobytu temperatura nie spadła poniżej zera, nawet jak jednego dnia spadł śnieg. I jeszcze do wczoraj myślałam, że to widok charakterystyczny dla Genui. Kiedy nie zobaczyłam w Warszawie na Świętokrzyskiej walających się  połamanych parasolek :-)

10. Włochom nie wystarczy taki zwykły Mikołaj. Wiecie - brodaty, grubawy, siwawy.  Bo obok takiego przechodzi się obojętnie. Bo jakiś taki zwyczajny, europejski. Żeby Mikołaj zrobił na nich wrażenie musi mieć "to coś". Ten potrafi wyplatać zwierzątka z nadmuchiwanych baloników i ma rowerek klauna cyrkowego. I jeszcze tak dziwnie się nazywa - Babbo Natale :-)

11. A jednak kradną, ale nie motory, a komputery ;-). Tu na zdjęciu możecie zobaczyć sprawny włoski system zabezpieczający - komputer przymocowany łańcuchem do nóżki biurka.
I śmieszne i straszne ;-)

12. Tym razem przystosowanie świata starożytnego na potrzeby tego dzisiejszego. Klasyczna antyczna rzeźba wykorzystana na potrzeby reklamy. Koszuli i krawata. I już nie dziwo, że najlepsi projektanci pochodzą właśnie z Włoch - skoro mają takich "idealnych" modeli ;-).
Bo liczy się pomysł, no nie?

13. Śliczne owocki, prawda? Słodziutkie, pyszniutkie.
Naturalne.
Z marcepanu.
Sycylijskie.

14. Włoski park krajobrazowy. No, krajobrazy piękne, tylko te łańcuchy przy skałach, brak ścieżek i ta wysokość przyprawiają o dreszcze. Ale widoki, ach te widoki ;-)

15. Włosi mają bzika na punkcie bożonarodzeniowej szopki. Przywiązują do niej większa wagę niż do choinki. Tej może nie być. Brak szopki jest nie do pomyślenia. Idealną szopkę komponują latami. Na jarmarkach przedświątecznych możecie kupić wszystko do szopki - Maryję, Józefa, dzieciątko, osiołki, wołki, baranki, pasterzy, aniołki, mech sianko, stawik, rybki i co tam wam się jeszcze zamarzy. Tu widzicie zaprezentowane Jezuski. Możecie kupić jednego już za niecałe 1 euro. Zwróćcie uwagę, że nie ma dyskryminacji, możecie kupić Dzieciątko i europejskie i afrykańskie i chińskie :-)

16. To już nie Genua, to Monaco. Tak, tak, to to państwo, co ściągnęło od Polski flagę, tylko, że wiesza ją do góry nogami. I tak, tam Robert Kubica rozwija prędkość na torze F1 :-)
Tu prezentuję unikatową na skalę światową choinkę. Metalową.
Bo chyba zielona wyglądałaby zbyt pospolicie ;-)
A przecież pospolitość księstwu nie przystoi ;-D

17. Włochy, a zwłaszcza Sycylia mają swoje słynne owocki z marcepanu, które prezentowałam wam powyżej. Monaco też ma swoje. Z wosku. A tak naturalnie wyglądają, aż chciałoby się którąś świeczuszkę schrupać :-)

18. To też Monaco. Niby takie małe państwo, a jakie przedsiębiorcze - potrafi zrobić coś z niczego. Tu widzicie meble wykonane z beczek po piwie i wspaniały stylowy stolik. A'la fin de siecle ;-)

19. I szybkim krokiem wracamy do genueńskich anomalii. To zdjęcie z uniwerku z jednej auli. Na pierwszym planie - grzyb. A poza tym niczego nie wolno - palić, jeść, rozmawiać przez komórkę i po prostu rozmawiać. Dobrze, że można oddychać. Bo nie dałoby się wytrzymać. Choć może lepiej by było nie oddychać, wiecie - te toksyczne opary od grzyba ;-)

 20. Ale Włosi to przedsiębiorczy naród, to trzeba im przyznać. O swe prawa potrafią walczyć. A zwłaszcza studenci. Tu np. zabarykadowali sale wykładowe i przez kilka dni zajęcia się nie odbywały.
Ale ponoć było wesoło - biwakowali, pili wino - sielanki, swawole ...

21. Spójrzcie jaki dziwny pomarańczowy pies. I jaki groźny, musiał gryźć, skoro mu nałożyli kaganiec ;-)

22. Kolejna rzeźba. Niby nic niezwykłego. Niby tak zwyczajnie wkomponowana w bluszcz. Ale, ale!!! Zauważcie jak mleko jej tryska z prawego sutka. No dobra, nie mleko, ale woda. Bo to nie rzeźba, ale fontanna. I co, łyso wam ;-)?

23. W Polsce stawiamy pomniki upamiętniające jakieś godne pamięci wydarzenia czy postacie. Tu, w Nervi postawiono pomnik płetwonurkowi, który stracił życie skacząc do wody na skały. Hmm...

24.To kolejne sycylijskie słodkości. Przysmaki. A wyglądają jak gówno. I smakują podobnie. I wcale nie wynika z tego, że jadłam gówno, po prostu tak sobie wyobrażam jego smak ;-)

25. Kolejna włoska anomalia z serii: przysmaki. Suszone włoskie pomidory w zalewie oliwno-czosnkowej. Jakby nie można było pomidora po prostu zjeść świeżego, tym bardziej, że mają je przez cały rok. Ekstrawagancja, panowie ;-)

26. I na sam koniec perełka - umywalka na Wydziale Polonistyki na genueńskim uniwerku. Stojąca woda. Brudna. Ach, ta higiena. I potem się dziwią, że Włosi są brudni. A jak się mają myć, skoro nie mają gdzie? ;-) Sesese...

poniedziałek, 13 września 2010

Genua. Włoskie lato?


Ale dawno tu już nie pisałam, ohoho...
Spójrzcie sobie na to zdjęcie powyżej. Piękne, prawda?
To Genua, taki widok miałyśmy "prawie" z naszych okien ;-)
Miasto magiczne i przeklęte zarazem.
W sumie do napisania tego posta skłoniła mnie informacja, którą usłyszałam dziś rano w radio,
a potem odszukałam w necie (źródło: interia.pl):

"Trzyletnia dziewczynka z Genui, ciężko zraniona przez 27-letniego ojca, Polaka, walczy o życie - poinformowała dzisiejsza włoska prasa. Według gazet, przyczyną napadu szału u mężczyzny były alkohol, depresja i zazdrość.

Do tragedii doszło w nocy z soboty na niedzielę, kiedy ojciec, pracujący jako pomywacz w restauracji, był w domu sam z córką.
Jej matka, 35-letnia Włoszka, zatrudniona w tym samym lokalu, była w pracy. Mężczyzna, który miał położyć dziecko spać, kilkakrotnie ugodził je ostrym widelcem, zadając rany w brzuch i w rękę. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, wziął córkę na ręce i wybiegł z mieszkania w kamienicy, wołając o pomoc. Żaden z sąsiadów nie otworzył mu drzwi ze strachu, ale wezwano karetkę - podał dziennik "Corriere della Sera". Kiedy młody Polak wybiegł na ulicę z ciężko rannym dzieckiem, pod blok podjechała policja. Dziewczynka trafiła do szpitala, gdzie ją operowano; jej stan jest ciężki. Mężczyzna został aresztowany pod zarzutem próby zabójstwa. Według "Corriere della Sera" zeznał, że w domu chciał popełnić samobójstwo.
"La Stampa" informuje w relacji z Genui, że mężczyzna nie był wcześniej notowany za przemoc wobec dziecka. Wiadomo natomiast, jak podkreśla gazeta, że polsko-włoska para przechodziła poważny kryzys."

Tego to bym się nie spodziewała. Zawsze wydawało mi się, że to Włosi są impulsywni. To oni się -od pierwszego wejrzenia ;)- poklepują, przytulają, całują na "przekażcie sobie znak pokoju", walą się po mordach w świetle dziennym w restauracji.
Ale jak widać, kto z kim przestaje, takim się staje.
Chociaż to trochę przykre, że od dziś w Genui kojarzyć nas, Polaków, będą nie tylko dzięki papieżowi Giovanni Paolo II, ale i przez ojca napastnika, no może nie nożownika, ale widelecznika :/

Chociaż muszę się Wam przyznać, że to miasto ma w sobie coś takiego, co przynajmniej mnie, po jakimś czasie zaczynało doprowadzać do szału. Nie wiem jak to wprost Wam opisać, jednym słowem, ale może użyję tu wyrazu "INNOŚĆ". I choćbyś tam mieszkał (nie będąc, rzecz jasna, Włochem) szmat czasu, nijak tego nie przeskoczysz. Włosi są INNI pod każdym względem. Wyglądu, ubioru, zachowania, manier, zwyczajów, itd. itp. Niby tolerancyjni, otwarci na obce kultury, a tak naprawdę zamknięci we własnej skorupie niedostępności. I chociaż to czasami im się chwali, jak choćby w kwestiach obrony swojej tradycji, zwłaszcza tej kulinarnej przed Unią Europejską, to w innych, a zwłaszcza w tych interpersonalnych jest nie do zniesienia. I to właśnie frustruje i przytłacza.

Dodam na koniec, że mnie jeszcze wielce wkurza luźne podejście do odpisywania na maile ;).
Ale to już moja i tylko wyłącznie moja opinia.

To, żeby nie było aż tak skrajnie smutno, wrzucę Wam na koniec jeszcze kilka zdjęć Genui.
Bo to, o czym napisałam, wcale nie przekreśla jej turystycznego piękna.
A poza tym warto poznać miasto Krzysztofa Kolumba, czyż nie? :-)

1. Po polsku- Genua, po włosku - Genova, w genovese - Zena - miasto w północno-zachodniej części Włoch nad Morzem Liguryjskim i Zatoką Genueńską, u stóp Apeninu Liguryjskiego

 2. Tak wygląda Genua z lotu ptaka. Z jednej strony morze, z drugiej strony góry.
Niczym Polska w pigułce ;-), co w głównej mierze wpłynęło na nasz wybór.

3. Jedna z dzielnic Genui - Boccadasse; niegdyś zamieszkiwana przez rodziny marynarzy; charakteryzuje się kolorową zabudową i licznymi publicznymi plażami, wśród których można znaleźć nawet te, do których nie płaci się za wstęp ;-)

4. Po 30 minutach rejsu tramwajem wodnym z Porto Antico wpływamy do Pegli - portu po drugiej stronie Genui. Drogą lądową przebycie tej odległości zajęłoby około godziny.

5. Lanterna, lub jak kto woli latarnia morska. Działa po dziś dzień - to ona wyznacza drogę morską statkom i pozwala im bezpiecznie wpłynąć do portu, nawet przy bardzo gęstej mgle, co w Genui w zasadzie jest codziennością.

6. "To coś" to Bigo, konstrukcja do której kiedyś przycumowywane były statki - taki morski żuraw. Dziś, do jednego z jego ramion przymocowane jest zadaszenie, pod którym od listopada do lutego można pojeździć na jedynym w swoim rodzaju lodowisku na morzu. Na Bigo można także wjechać kapsułą, z której roztacza się przepiękna panorama na miasto i morze.

7. Według mnie to serce Genui. Plac z fontanną przy Via XX Settembre.
Znana głownie z happeningów np. w dniu walki z rakiem piersi płynie w niej na znak solidarności różowa woda. Mogę też dodać, że Erasmusowi studenci mają zwyczaj kąpać się w niej pod koniec swojego pobytu we Włoszech ;-)

8. Pałac Książęcy - Palazzo Ducale. Oprócz urzędów i muzeów znajduje się w nim jedna z najlepszych w Genui knajpek, do których się chodzi na aperitivo :-D

9. Catedrale San Lorenzo czyli Katedra Świętego Wawrzyńca. Jeszcze do niedawna na jej stopniach przesiadywały prostytutki, które oferowały swoje usługi. Niestety albo stety ;-), zanim my przyjechałyśmy straż miejska (carabinieri) zdążyła sobie poradzić z tym problemem. A jak mniemam, dla niektórych problem dopiero się zaczął ;-P

10. Ta "kulka" to biosfera, w której zgromadzono unikatowe gatunki ptaków i zwierząt. Rzekłabym, taka złota klatka, niestety nie dal ptaszków, które z utęsknionym wzrokiem patrzą w niebo...

11. Warto jeszcze dodać, że w Genui, w Porto Antico, znajduje się drugie pod względem wielkości w Europie - oceanarium. Włosi zwą je przewrotnie, akwarium - Acquario di Genova :-)

12. I dolciumi - czyli bożonarodzeniowe włoskie słodkie przysmaki. Można je nabyć na jarmarkach, które rozstawiają swe podwoje już po 8 grudnia (święto - dla Włochów początek świąt, w tym dniu ubierają choinkę lub przystrajają domy świątecznymi ozdobami). Jeden z większych mieści się na Piazza Brignole.

13. Ciekawie otynkowany dom w Porto Antico. A może to nie tynk ;-)?
Wizytówka miasta. Z pewnością znajdziesz jego zdjęcie na jakiejkolwiek pocztówce z pozdrowieniami z Genui.

14. Widok na Porto Antico od strony zatoki. Palmy, palmy, czy to Malibu? Nie, to Genua!!!
Ale palmy są prawdziwe, nie takie jak ta w Warszawie na rondzie de Gaulle'a ;-)

15. Skrzypce Paganiniego. Skrzypek, ze względu na mocny dźwięk nazywał je "il Cannone" - Armata. W swoim testamencie skrzypek ofiarował je miastu Genua z zapisem, żeby należycie o nie dbała. Do dziś przechowywane są pieczołowicie w ratuszu w Genui.

16. I na sam koniec według mnie jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Genui. Nervi. To tak jak Boccadasse nadmorska dzielnica miasta. Mieści się tu ponad 3-kilometrowy pasaż i przecudny park z cisami, palmami, wiewiórkami, żółwiami i innymi zwierzątkami. I oczywiście wolna plaża - spaggia libera. Poza tym to miejsce przypadło do gustu też naszej rodaczce - Marii Konopnickiej, która, według opowiadań, stworzyła właśnie tu jeden ze swoich tomików wierszy.