sobota, 12 czerwca 2010

Za górami, za lasami... grill :-)



Lato, lato, 35 stopni w cieniu, a my robimy grill'a :-) Bezcenne. No ale jak tu nie wykorzystać okazji, skoro akurat w ten piątek można było jeść mięsko (dyspensa). A my wykorzystaliśmy. Wprosiliśmy się do G. na grill. No dobra, może się nie wprosiliśmy, tylko ją ładnie poprosiliśmy, czy byśmy nie mogli.. i mogliśmy, ha!
O jedzeniu nie będę się rozpisywać, bo poematy można by tworzyć, ale po co, kiedyś was po prostu zaproszę na wieczór grillowy do naszej kawiarnio - księgarnio - kwiaciarni ;-) No dobra, może tylko wspomnę o przepysznych czereśniach prosto z drzewka i truskawkach prosto z krzaczka. Niebo w gębie.
Jak zwykle, z każdego naszego spotkania pozostaną mi w głowie przedziwne wspomnienia.
Po pierwsze - podróż SKM-ką za miasto i dojazd na miejsce objazdem, cały czas po wale, po wale, po wale, jeden skręt i prooooooooooosto po wale. Ale i tak długo. Już teraz rozumiem G. ;-)
Po drugie - przewidziane zemdlenie K. Ona jest w tym naprawdę dobra, potrafi wyczuć, kiedy padnie i temu zapobiec. Podziwiam ją ;-). Ale generalnie wcale nie było tak śmiesznie, napędziła nam stracha. Najpierw wstała od stołu i powiedziała, że się źle czuje, a potem zgięta w pół, mówiąc, że będzie mdleć poszła i położyła się przy ogrodzeniu z nogami do góry (to znaczy to ona uniosła nogi, nie ogrodzenie, żeby była jasność ;-P). Już ją chcieliśmy polewać brudną wodą z konewki, na szczęście G. przyniosła z lodówki zimne piwo i lód. Nie to, żeby łyk zimnego piwa miał ocucić (choć pewnie niektórym pomaga ;-)) ale to była najzimniejsza rzecz, którą dało się podłożyć pod głowę. Po kostce lodu do ręki, pomizianie lodem po torsiku i K. wróciła do żywych (tadam!) A musieliśmy o nią dbać, w końcu nas tam przywiozła ;-)
Po trzecie - komary. Komary - koszmary. Zaczęły nas atakować już gdy minął pierwszy upał, ale dzielnie toczyliśmy z nimi walkę. Szkoda, że nierówną. W końcu skapitulowaliśmy i przenieśliśmy się do domu.
I z tym wiąże się moje czwarte wspomnienie - Zgon na pogrzebie. Już was uspokajam - film taki. K. nie wyzionęła ducha. Film, można by rzec - bardzo charakterystyczny - sytuacyjny angielski humor. No cóż, niby Anglicy, wyspiarze - nudziarze, a potrafią się śmiać ze wszystkiego, nawet z gówna ;-) Choć zanim zaczęliśmy oglądać ową "komedię", "raczyliśmy się" "Misiem" Barei, oraz skeczami polskich kabaretów (co z nami będzie gdy znajdziemy się na zakręcie ;-P) A wtórowało nam gwiaździste prześliczne niebo za oknem i turkot wiatraczka :-)
I piąte - ostatnie. Powrót do domu. Kochana K. nas odwiozła (prywata ;-)), gdyż było już koło 2-giej. I choć jechaliśmy statystycznie ze trzy razy krócej niż do celu, to musieliśmy słuchać "4-latkowych" pytań podchmielonego T.*, który, do tej pory zaspany, w samochodzie się nagle ożywił, i chciał wiedzieć wszystko o wszystkim. Co i jak, skąd i dokąd, a po co to i na co. Na szczęście w samochodzie wyczerpał cały już swój zapas energii i w domu szybko zaliczył zgon. Senny zgon.
Podsumowując - było EXTRRRRRRRRRRA!!!!! Musimy to powtórzyć. Mam nawet propozycję. Co powiecie na piknik na plaży nad Wisłą, jak już trochę woda opadnie ;-)? W rachubę wchodzi tez Królikarnia, tam nie musielibyśmy tak długo czekać ;-). Oczywiście jestem też otwarta na wasze pomysły :-D


---------------------------
*T. w rzeczywistości jest pełnoletni, tylko zadaje takie głupie pytania jak 4-latek :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz