Najlepsza zupa pomidorowa wychodzi jak się ją robi w Noc Kupały (czyli po naszemu - w Noc Świętojańską, lub jak kto woli - w Sobótkę), najlepiej o 2 nad ranem. Gęsta, aromatyczna, pycha. I koniecznie - róbcie ją z najlepszymi przyjaciółmi. Inaczej czar pryśnie. Ale co ja wam będę o tym pisać, sami spróbujcie zrobić taką za rok :-).
Tak, bo wiecie, wczoraj była TA magiczna noc. Podczas której odbywa się rytualne tańce, zazwyczaj dookoła ogniska, pali się zioła (ale nie takie, o jakich myślicie ;-P), wróży itp. itd.
Dlatego i my, aby tradycji uczynić zadość, postanowiliśmy świętować. A dopomogło nam miasto stołeczne Warszawa, a w zasadzie impreza plenerowa w Parku Szczęśliwickim, czyli Noc Warsa i Sawy pod hasłem "Kwiat Paproci". Na świętowanie udaliśmy się już po zapadnięciu zmroku, a była to godzina bliska dwudziestej pierwszej ;-). Aby dotrzeć na miejsce trzeba było się niepostrzeżenie przedrzeć obok złowieszczego, ciągnącego się za blokami parkingu samochodowego, przejść mostkiem przez jeziorko, nad którym unosiła się złowroga mgła... aby dojść do straganów, stoisk i budek z piwem :-). Konferansjerem imprezy był Jacek Kawalec - taki pan prowadzący "Randkę w ciemno" - pamiętacie to jeszcze :-)? Na scenie występowały zespoły ludowe, teatr pantomimy z Wrocławia, kogo tam nie było, ach i och :-). Ale nas mniej interesowała scena i to co na niej, bardziej przyciągnęły nas stoiska. Na przykład już w pierwszym zrobiłyśmy sobie bardzo oryginalny wianek an głowę, w stylizacji wiejsko - ludowej, z naciskiem, na wiejsko ;-) W drugim namiocie, dopóki światło nie zgasło, robiłyśmy klamerki z drewnianych spinaczy metodą przedszkolną "wytnij, naklej, polakieruj" :-). K. wzbogaciła się aż o 4 takie, ja zrobiłam sobie 1, ale za to z ogrooooooooomnym czerwonym makiem. Chciałyśmy też sobie coś ulepić z masy solnej, ale jakieś dzieciaki zajęły nam miejsca przy stoliku, phi! Ale, niczym nie zrażone, przeszłyśmy zaledwie kilka metrów dalej, aby znaleźć się w namiocie, w którym można było SIĘ lub kogoś innego pomalować farbkami fluorescencyjnymi. Ba, można było nawet wygrać rakietę tenisową za najciekawsze pomalowanie, ale był jeden warunek, trzeba było pomalować facjatę :-). No cóż, w obawie przed silną reakcją alergiczną na farby, i nie kryjmy tego, przed ośmieszeniem ;-), z ciężkim sercem musiałyśmy zrezygnować z walki o nagrodę, ALE - na pocieszenie pomalowałyśmy sobie dłonie :-). Jak się potem okazało - nie tylko. Farbki bowiem bardzo dobrze zaabsorbowała moja kurtka :-), na szczęście bez problemu dała się wyczyścić. Po pomalowaniu, dołączył do nas T., kupiliśmy sobie niebieską watę cukrową :-) i poszliśmy na najciekawszą część imprezy, czyli do namiotów wróżbiarzy. Namioty były 3. Jeden szybki i dwa długie, jeśli chodzi o czas czekania w kolejce do nich. Na pierwszy rzut poszliśmy do tego szybkiego. Trzeba było zadać sobie w myślach pytanie, na które chciało się usłyszeć odpowiedź, zakręcić kołem fortuny, przyciskiem je zatrzymać, i wypadała ci karteczka z odpowiedzią. Cóż, ja spytałam "Czy uda mi się napisać naraz 2 magisterki?" Odpowiedź była taka - cytuję "TA CZUANG. Potęga wielkiego. Sprzyjająca jest wytrwałość". I muszę powiedzieć, że to była najprostsza odpowiedź udzielona przez wyrocznię w naszej paczce, odpowiedzi udzielone innym brzmiały trochę jak nasze przekłady z greki na pierwszym roku. Ale dzięki temu było zabawnie. I oczywiście - tajemniczo :-) W oczekiwaniu na wejście do drugiego namiotu spędziliśmy bitą godzinę, niby kolejka nieduża, ale wróż gadał i gadał. To znaczy najpierw trzeba było wylosować z woreczka 3 runy (starodawna technika wróżenia Wikingów), a potem pan wróż opowiadał ci co z takiej to ich konfiguracji wynika konkretnie na ciebie. Podejrzewałyśmy pana o oszustewko, bo ja i K. wylosowałyśmy 2 identyczne runy, więc pewnie ma ich w pudełku tylko 4 różne, tylko w zwielokrotnionej ilości. A może to po prostu los, może ;-). Nie potrafię już teraz dokładnie wam przytoczyć tego, co wyłożył mi wróż, ale jeśli macie chęć, to sobie sprawdźcie, wylosowałam kolejno: berkano, wunjo i dagaz. No i w ostatnim namiocie siedziała wróżka, która zajmowała się numerologią i na podstawie daty urodzenia mówiła o magicznych liczbach z nami związanymi i o ich wkładzie do naszego życia. Moje magiczne liczby to 1 i 3. Ponoć z 1 wynika, że będę w przyszłości dobrym liderem, a z 3-ki, że jestem towarzyska i że lubią mnie w towarzystwie ;-) Nie mnie to rozstrzygać. W każdym razie, to całe czekanie na wejście do wróżbiarskich przybytków, tak nas zmęczyło, że po północy udaliśmy się do domu. I dobrze, zwłaszcza, że zaczynało padać. Zanim dojechaliśmy do domu, to lało na fest.
A w domu, jak to w domu, zrobiliśmy sobie wieczorek filmowy. Oczywiście z "Klubem miłośników Jane Austin" w roli głównej. To chyba jeden z takich filmów, do którego powraca się z przyjemnością. No dobra, przynajmniej my go lubimy. A w międzyczasie ugotowaliśmy zupę pomidorową, taką dobrą, z czosnkiem :-) I głęboko w pupie mieliśmy to, że po 18 nie należy jeść. Zakończyliśmy noc o 4 rano, kiedy na niebie już jaśniało.
Za rok powtórka. Ale tym razem zabiorę towarzystwo w moje rodzinne strony, na prawdziwe świętowanie sobótki :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz