![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg7ZVs7wKVMoEwT2e0lNhyeMl2HRaO226UGnl6zhGRXcnT-D_b3Ad6UBV29O30LZ5EVfkWoXBjh7pWRRfLGm3hkKAFN-hON7DpPpQ0C9blr0IP-MVPQiROeX4_KZ4_iTrHIGDgsg61-D4qj/s320/kopiec+kreta.jpg)
Właśnie robię konspekty lekcji języka łacińskiego (a w zasadzie plany) i takie toto nudne i żmudne, że postanowiłam sobie zrobić przerwę :-) One i tak się nie przydadzą moim przyszłym gimnazjalnym bądź licealnym uczniom, a choć oficjalnie powinnam uznawać, że mnie przydadzą się i to bardzo, to hmm... z perspektywy przeprowadzonych przeze mnie lekcji mogę powiedzieć tylko jedno - "szkoła to dżungla" i na nic ci się nie zda plan działania, bo i tak musisz się dostosować do warunków panujących w buszu. A tych nie przewidzisz w najlepszym nawet konspekcie, planie, czy w najbardziej szczegółowym scenariuszu lekcji. Co więcej, w scenariuszu lekcji nie wolno wpisywać eksterminacji dżunglowych zwierzątek (czego często, uwierzcie mi, naprawdę wymaga sytuacja), przeciwnie - trzeba je oswajać z "sercem", nawet gdyby się je miało w d... Poza tym czasami wydaje mi się, że proces "nauczania łaciny od podstaw" można by porównać do wytresowania zwierzątka tak, aby po przykładowej defekalizacji, posprzątało po sobie, a na dodatek umyło łapki. Prawie niewykonalne. No chyba, że na małpach. W każdym razie to daje mi jakąś nadzieję, że skoro ludzie pochodzą od małp, to może kiedyś kogoś uda mi się nauczyć tego, jak to w książkach naukowych się pisze - wegetującego języka. Poza tym prawdopodobieństwo że zostanę tym nauczycielem jest mniejsze niż 50 %, dlatego wszyscy uczniowie mogą na razie spać spokojnie. Ale czuwajcie!!! Mogę nadejść w każdej chwili :-D
Tak naprawdę nauczyciel to nie jest zły zawód :-). Ale o ile ciekawszy od niego byłby zawód - PODRÓŻNIK. Ach, gdyby tylko było można wpisywać to w rubryce "praca", robiłabym wszystko, żeby zdobyć ten tytuł :-). A na razie podróżuję sobie wirtualnie. A w zasadzie przemierzam sobie nieodkryte jeszcze szlaki włoskie (czy pisałam już, że zakochałam się w tamtych krajobrazach i nawet George Clooney przy nich schodzi na 2 plan ;-)?) przygotowując się do upragnionego wrześniowego wyjazdu do Italii. Ale na razie nic nie planuję, bo się przekonałyśmy z G., że najlepsze są te wyjazdy, że tak się wyrażę nieplanowane "last minute" - z mapą w ręku i błądzeniem po mieście (vide -> Roma). A że znam już teoretycznie (jak to zwykł mawiać mój promotor) prawie wszystkie języki romańskie, poprzez francuski, dalmacki, rumuński, hiszpański, portugalski, włoski etc. to praktycznie pewnie nie byłoby problemu z podróżą w rejony gdzie porozumiewają się którymkolwiek z tych języków
I jak zwykle, rozpisałam się nie na temat. To znaczy na temat, napisałam wam co mi leży na wątrobie. A jeśli chodzi o temat posta/postu (nigdy nie wiem jak to odmienić, czy jeszcze z angielska, czy już po polsku...) to...
... ZROBIŁAM KOPIEC KRETA !!! Ale nie, nie taki jak na obrazku, wszakże nie jestem kretem, choć biorąc pod uwagę mój stale pogarszający się wzrok - mało mi brakuje ;-). To takie ciasto przypominające kopiec kreta (dla ignorantów - niestety nie mogłam wstawić tu obrazka produktu - prawa autorskie i takie tam - więc sobie w grafice wygoglujcie /moje ostatnio ulubione, acz nadużywane słowo, choć jeszcze staroświecko trącąc myszką trochę mnie śmieszy, kojarząc się z okularami ;-P; zdjęcia ciasta tez nie mogłam zrobić, bo na razie zastyga w lodówce :-)/). Ale, ale - tym razem zrobiłam je w wersji limitowanej -> banany zastąpiłam truskawkami :-), wszakże sezon się rozpoczął!!! I dziś wieczorem z okazji urodzinowej kolacji T. zostanie zjedzone :-D HA! Narobiłam wam apetytu, co ;-P?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz