środa, 30 czerwca 2010

Sen



Iść przez sen ku tobie,
w twe słodkie ręce obie...
przez pola długie ogromnie,
sadzone w rzędy doniczek...
samych niebieskich konwalii
i szafirowych goryczek...
... przejść przez jezioro nieduże,
zrobione z drewnianej balii...
i trochę nieprzytomnie
iść dalej przez bór ciemny, w którym kwitną róże,
lecz w którym się nie pali ani jedna świeca...
gdzie stary niedźwiedź dziecinny zza pieca,
dziś przerobiony na kota...
I widzieć w oddali już twoją psią budę
z kryształu, blachy i złota...
przedrzeć się z trudem poprzez dziwną grud...
i jeszcze ten rów przebyć...
- potknąć się - i już nie być.

/M. Pawlikowska - Jasnorzewska/

wtorek, 29 czerwca 2010

Dysfunkcja systemu motywacji



Nie chce mi się. Totalnie. Niczego. Chyba mam depresję. Czy coś.
Potrzebuję porządnego kopa w dupę. Ale nie takiego fizycznego. Metaforycznego.
A wszyscy tylko powtarzają, że będzie dobrze.
A ja nie wiem, że będzie.
Wiem tylko, że nic nie wiem.
Scio me nihil scire.
Pieprzony Sokrates.
I wcale nie tak powiedział.
To znaczy tak, ale nie po łacinie.
Bo po grecku.
Starogrecku, o!
ἓν οἶδα ὅτι οὐδὲν οἶδα

czwartek, 24 czerwca 2010

Przypowieść o zupie pomidorowej czyli WIANKI 2010 :-)



Najlepsza zupa pomidorowa wychodzi jak się ją robi w Noc Kupały (czyli po naszemu - w Noc Świętojańską, lub jak kto woli - w Sobótkę), najlepiej o 2 nad ranem. Gęsta, aromatyczna, pycha. I koniecznie - róbcie ją z najlepszymi przyjaciółmi. Inaczej czar pryśnie. Ale co ja wam będę o tym pisać, sami spróbujcie zrobić taką za rok :-).

Tak, bo wiecie, wczoraj była TA magiczna noc. Podczas której odbywa się rytualne tańce, zazwyczaj dookoła ogniska, pali się zioła (ale nie takie, o jakich myślicie ;-P), wróży itp. itd.

Dlatego i my, aby tradycji uczynić zadość, postanowiliśmy świętować. A dopomogło nam miasto stołeczne Warszawa, a w zasadzie impreza plenerowa w Parku Szczęśliwickim, czyli Noc Warsa i Sawy pod hasłem "Kwiat Paproci". Na świętowanie udaliśmy się już po zapadnięciu zmroku, a była to godzina bliska dwudziestej pierwszej ;-). Aby dotrzeć na miejsce trzeba było się niepostrzeżenie przedrzeć obok złowieszczego, ciągnącego się za blokami parkingu samochodowego, przejść mostkiem przez jeziorko, nad którym unosiła się złowroga mgła... aby dojść do straganów, stoisk i budek z piwem :-). Konferansjerem imprezy był Jacek Kawalec - taki pan prowadzący "Randkę w ciemno" - pamiętacie to jeszcze :-)? Na scenie występowały zespoły ludowe, teatr pantomimy z Wrocławia, kogo tam nie było, ach i och :-). Ale nas mniej interesowała scena i to co na niej, bardziej przyciągnęły nas stoiska. Na przykład już w pierwszym zrobiłyśmy sobie bardzo oryginalny wianek an głowę, w stylizacji wiejsko - ludowej, z naciskiem, na wiejsko ;-) W drugim namiocie, dopóki światło nie zgasło, robiłyśmy klamerki z drewnianych spinaczy metodą przedszkolną "wytnij, naklej, polakieruj" :-). K. wzbogaciła się aż o 4 takie, ja zrobiłam sobie 1, ale za to z ogrooooooooomnym czerwonym makiem. Chciałyśmy też sobie coś ulepić z masy solnej, ale jakieś dzieciaki zajęły nam miejsca przy stoliku, phi! Ale, niczym nie zrażone, przeszłyśmy zaledwie kilka metrów dalej, aby znaleźć się w namiocie, w którym można było SIĘ lub kogoś innego pomalować farbkami fluorescencyjnymi. Ba, można było nawet wygrać rakietę tenisową za najciekawsze pomalowanie, ale był jeden warunek, trzeba było pomalować facjatę :-). No cóż, w obawie przed silną reakcją alergiczną na farby, i nie kryjmy tego, przed ośmieszeniem ;-), z ciężkim sercem musiałyśmy zrezygnować z walki o nagrodę, ALE - na pocieszenie pomalowałyśmy sobie dłonie :-). Jak się potem okazało - nie tylko. Farbki bowiem bardzo dobrze zaabsorbowała moja kurtka :-), na szczęście bez problemu dała się wyczyścić. Po pomalowaniu, dołączył do nas T., kupiliśmy sobie niebieską watę cukrową :-) i poszliśmy na najciekawszą część imprezy, czyli do namiotów wróżbiarzy. Namioty były 3. Jeden szybki i dwa długie, jeśli chodzi o czas czekania w kolejce do nich. Na pierwszy rzut poszliśmy do tego szybkiego. Trzeba było zadać sobie w myślach pytanie, na które chciało się usłyszeć odpowiedź, zakręcić kołem fortuny, przyciskiem je zatrzymać, i wypadała ci karteczka z odpowiedzią. Cóż, ja spytałam "Czy uda mi się napisać naraz 2 magisterki?" Odpowiedź była taka - cytuję "TA CZUANG. Potęga wielkiego. Sprzyjająca jest wytrwałość". I muszę powiedzieć, że to była najprostsza odpowiedź udzielona przez wyrocznię w naszej paczce, odpowiedzi udzielone innym brzmiały trochę jak nasze przekłady z greki na pierwszym roku. Ale dzięki temu było zabawnie. I oczywiście - tajemniczo :-) W oczekiwaniu na wejście do drugiego namiotu spędziliśmy bitą godzinę, niby kolejka nieduża, ale wróż gadał i gadał. To znaczy najpierw trzeba było wylosować z woreczka 3 runy (starodawna technika wróżenia Wikingów), a potem pan wróż opowiadał ci co z takiej to ich konfiguracji wynika konkretnie na ciebie. Podejrzewałyśmy pana o oszustewko, bo ja i K. wylosowałyśmy 2 identyczne runy, więc pewnie ma ich w pudełku tylko 4 różne, tylko w zwielokrotnionej ilości. A może to po prostu los, może ;-). Nie potrafię już teraz dokładnie wam przytoczyć tego, co wyłożył mi wróż, ale jeśli macie chęć, to sobie sprawdźcie, wylosowałam kolejno: berkano, wunjo i dagaz. No i w ostatnim namiocie siedziała wróżka, która zajmowała się numerologią i na podstawie daty urodzenia mówiła o magicznych liczbach z nami związanymi i o ich wkładzie do naszego życia. Moje magiczne liczby to 1 i 3. Ponoć z 1 wynika, że będę w przyszłości dobrym liderem, a z 3-ki, że jestem towarzyska i że lubią mnie w towarzystwie ;-) Nie mnie to rozstrzygać. W każdym razie, to całe czekanie na wejście do wróżbiarskich przybytków, tak nas zmęczyło, że po północy udaliśmy się do domu. I dobrze, zwłaszcza, że zaczynało padać. Zanim dojechaliśmy do domu, to lało na fest.

A w domu, jak to w domu, zrobiliśmy sobie wieczorek filmowy. Oczywiście z "Klubem miłośników Jane Austin" w roli głównej. To chyba jeden z takich filmów, do którego powraca się z przyjemnością. No dobra, przynajmniej my go lubimy. A w międzyczasie ugotowaliśmy zupę pomidorową, taką dobrą, z czosnkiem :-) I głęboko w pupie mieliśmy to, że po 18 nie należy jeść. Zakończyliśmy noc o 4 rano, kiedy na niebie już jaśniało.

Za rok powtórka. Ale tym razem zabiorę towarzystwo w moje rodzinne strony, na prawdziwe świętowanie sobótki :-)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Hej wesele, hej wesele tańcowało!!!



Sezon weselny uważam za oficjalnie rozpoczęty.
Jedno wesele za nami, 4 przed nami, no wysyp normalnie ;-) I co ich tak do żeniaczki ciągnie w tak młodych latach? Legalne korzyści seksualne ;-P? Wspólnota duchowo - emocjonalna? Co za różnica, grunt, żeby żyli długo i szczęśliwie. Jak w bajkach ;-)

W ślubach/weselach (pojęcia używane naprzemiennie) szczególnie lubię jeden moment. I nie, nie chodzi mi tu o maślany wzrok pana młodego wbity w pannę młodą ;-) To moment przekroczenia progu kościoła (lub cerkwi, etc.) już PO wszystkim. Tak, właśnie wtedy, kiedy w młodych sypiemy ryżem (ponoć można też pszenicą i owsem, ale to chyba na końskim weselu ;-), tak czy siak ma im to zapewnić szczęście w miłości i ogólnie w życiu), grosikami (taki pogański zabobon mający zapewnić młodym dostatek; nie wiem jak jest u was w kościołach, ale w moim parafialnym księża są zdecydowanie na NIE, że to herezja, innowierstwo i takie tam; no cóż, w każdym razie grosiki młodzi muszą wyzbierać co do jednego i uważa się, że ten, który uzbiera ich więcej - będzie zarządzał finansami w małżeństwie). Ostatnio też popularne zrobiło się obsypywanie płatkami kwiatów, zwłaszcza róż i często się mówi, że to kalka z USA, ale ale, nie dajcie się zwieść, zwyczaj ten znany był już hen hen w starożytnym Rzymie. Plusem płatków jest też to, że ładnie wyglądają na zdjęciach ;-) i są mniej kłopotliwe przy wyjmowaniu z włosów czy garderoby niż np. ryż :-). Ale lubię tą chwilę nie tylko ze względu na te zwyczajowe rytuały, dzięki którym możemy zapewnić młodym - mistycznie - trochę szczęścia i pomyślności. Ale głównie przez wzgląd na twarze świeżo upieczonych małżonków. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję, spójrzcie sobie najpierw na skupione, zestresowane i nerwowo uśmiechnięte twarze młodych w kościele i potem na ich twarze już PO. Rozpromienione, uśmiechnięte, totalnie bezstresowe. Jakby nieświadomi, że podjęli przed chwilą decyzję na całe swoje życie, że klamka zapadła i nie ma odwrotu. Nie obawiają się co przyniesie jutro. Pewnym krokiem wchodzą w nowe życie. To lubię. Mi piace ;-)

Dobrze, a teraz trochę wam opowiem o TYM konkretnym weselu, ale bez nazwisk, wiadomo, żeby nie było :-). Ślub odbył się pod Ostrołęką w maleńkim białym kościółku pod lasem, starszym ode mnie (oczywiście mówię o kościółku :-D) jedynie o 2 lata. I tak małym, że nie wszyscy goście zmieścili się w środku, dlatego staliśmy na zewnątrz.
B. i M. wyglądali przepięknie. Ona - w bieluchnej sukni od pasa składającej się z samych falban różnej długości, z olbrzymim, dłuuuuugim trenem, trzymała w ręku prześliczną wiązankę z białych frezji, delikatnie przetykanych niebieskimi. On - dostojny, w czarnym garniturze, z dumą prowadził ją do ołtarza. Nabożeństwu towarzyszyła przepiękna melodia skrzypiec. Choć, z winy nagłośnienia, przysięgi panny młodej wcale nie było słychać, to świadkowa, jak to świadkowa, zapewniła nas, że słyszała, w co ufnie jej wierzymy :-). Po mszy - nabożeństwo czerwcowe. I po wszystkim - obrzucanie ryżem, płatkami róż, życzenia i prezenty :-) Zgodnie z prośbą młodych na zaproszeniach -
"Drogi gościu, nam się marzy
abyś książką nas obdarzył,
lub po totka kuponiku
dał nam zamiast bukieciku."
kupiliśmy im książkę. Wiecie, ten taki wyuzdany poradnik ;-)(potem okazało się, że wszyscy nasi znajomi są tak samo wypaczeni jak my i kupili im to samo - miejmy nadzieję, że w jakimś innym wydaniu i z innymi miłosnymi wskazówkami ;-)).
A po złożeniu życzeń szybciutko wpakowaliśmy się w 2 samochody i wraz ze znajomymi T. pojechaliśmy zrobić młodym bramę. (Tu taka mała dygresja. Zazdroszczę T., ale tak pozytywnie :-), jego znajomych z ogólniaka, a w zasadzie tego, że do tej pory trzymają się taką zwartą paczką, wliczając w to swoich partnerów życiowych :-) Moje licealne koleżeńsko - przyjacielskie związki ! za wyjątkiem dwóch!, zwłaszcza te, co do których wydawało mi się, że nic ich nie ruszy, nie przetrwały próby czasu. Ale tak już jest. Life is brutal. Dlatego tym większy respectus dla kurpiowskiej przyjaźni :-)). Co do samej bramy, to było sporo śmiechu. Kilka razy chłopacy puścili fałszywy alarm, w końcu jednak, po jakimś czasie udało się nam zatrzymać właściwy samochód i zażądaliśmy okupu za przejazd. Targowaliśmy się ostro i stanęło na tym, że każdy pan otrzymał po butelce wódki, a każda pani po garści cukierków. Młodym daliśmy buziaka, nasz przedstawiciel z panem młodym skosztowali wódki, coby zobaczyć, czy dobry rocznik ;-) i zezwoliliśmy na przejazd.
Pojechaliśmy za młodymi prosto do sali weselnej.
Tam się bawiliśmy, jedliśmy i piliśmy do białego rana.
Tako i ja tam byłam, wino i wódkę piłam i opisać to wam postanowiłam.

PS. Rada na przyszłość - nie powinno się mieszać wódki, wina i drinków.
PS2. Kiedy tylko dostaniemy zdjęcia lub płytę, zrobimy sobie u mnie wieczorek wspominkowy i wam poopowiadam i się pośmiejemy. Czujcie się zaproszeni :-)

sobota, 12 czerwca 2010

Za górami, za lasami... grill :-)



Lato, lato, 35 stopni w cieniu, a my robimy grill'a :-) Bezcenne. No ale jak tu nie wykorzystać okazji, skoro akurat w ten piątek można było jeść mięsko (dyspensa). A my wykorzystaliśmy. Wprosiliśmy się do G. na grill. No dobra, może się nie wprosiliśmy, tylko ją ładnie poprosiliśmy, czy byśmy nie mogli.. i mogliśmy, ha!
O jedzeniu nie będę się rozpisywać, bo poematy można by tworzyć, ale po co, kiedyś was po prostu zaproszę na wieczór grillowy do naszej kawiarnio - księgarnio - kwiaciarni ;-) No dobra, może tylko wspomnę o przepysznych czereśniach prosto z drzewka i truskawkach prosto z krzaczka. Niebo w gębie.
Jak zwykle, z każdego naszego spotkania pozostaną mi w głowie przedziwne wspomnienia.
Po pierwsze - podróż SKM-ką za miasto i dojazd na miejsce objazdem, cały czas po wale, po wale, po wale, jeden skręt i prooooooooooosto po wale. Ale i tak długo. Już teraz rozumiem G. ;-)
Po drugie - przewidziane zemdlenie K. Ona jest w tym naprawdę dobra, potrafi wyczuć, kiedy padnie i temu zapobiec. Podziwiam ją ;-). Ale generalnie wcale nie było tak śmiesznie, napędziła nam stracha. Najpierw wstała od stołu i powiedziała, że się źle czuje, a potem zgięta w pół, mówiąc, że będzie mdleć poszła i położyła się przy ogrodzeniu z nogami do góry (to znaczy to ona uniosła nogi, nie ogrodzenie, żeby była jasność ;-P). Już ją chcieliśmy polewać brudną wodą z konewki, na szczęście G. przyniosła z lodówki zimne piwo i lód. Nie to, żeby łyk zimnego piwa miał ocucić (choć pewnie niektórym pomaga ;-)) ale to była najzimniejsza rzecz, którą dało się podłożyć pod głowę. Po kostce lodu do ręki, pomizianie lodem po torsiku i K. wróciła do żywych (tadam!) A musieliśmy o nią dbać, w końcu nas tam przywiozła ;-)
Po trzecie - komary. Komary - koszmary. Zaczęły nas atakować już gdy minął pierwszy upał, ale dzielnie toczyliśmy z nimi walkę. Szkoda, że nierówną. W końcu skapitulowaliśmy i przenieśliśmy się do domu.
I z tym wiąże się moje czwarte wspomnienie - Zgon na pogrzebie. Już was uspokajam - film taki. K. nie wyzionęła ducha. Film, można by rzec - bardzo charakterystyczny - sytuacyjny angielski humor. No cóż, niby Anglicy, wyspiarze - nudziarze, a potrafią się śmiać ze wszystkiego, nawet z gówna ;-) Choć zanim zaczęliśmy oglądać ową "komedię", "raczyliśmy się" "Misiem" Barei, oraz skeczami polskich kabaretów (co z nami będzie gdy znajdziemy się na zakręcie ;-P) A wtórowało nam gwiaździste prześliczne niebo za oknem i turkot wiatraczka :-)
I piąte - ostatnie. Powrót do domu. Kochana K. nas odwiozła (prywata ;-)), gdyż było już koło 2-giej. I choć jechaliśmy statystycznie ze trzy razy krócej niż do celu, to musieliśmy słuchać "4-latkowych" pytań podchmielonego T.*, który, do tej pory zaspany, w samochodzie się nagle ożywił, i chciał wiedzieć wszystko o wszystkim. Co i jak, skąd i dokąd, a po co to i na co. Na szczęście w samochodzie wyczerpał cały już swój zapas energii i w domu szybko zaliczył zgon. Senny zgon.
Podsumowując - było EXTRRRRRRRRRRA!!!!! Musimy to powtórzyć. Mam nawet propozycję. Co powiecie na piknik na plaży nad Wisłą, jak już trochę woda opadnie ;-)? W rachubę wchodzi tez Królikarnia, tam nie musielibyśmy tak długo czekać ;-). Oczywiście jestem też otwarta na wasze pomysły :-D


---------------------------
*T. w rzeczywistości jest pełnoletni, tylko zadaje takie głupie pytania jak 4-latek :-)

czwartek, 10 czerwca 2010

Ars amandi



Zacznę od tego, że obraz pod nagłówkiem to dzieło Jean - Leon'a Gerome'a "Pigmalion i Galatea". Historia miłosna na nim przedstawiona to chyba jedno z moich ulubionych starożytnych opowiadań o miłości. Które zmyślnie opisał Owidiusz w "Metamorfozach". Pigmalion (ten król Cypru; nie ten, który zabił męża swojej siostry ;-)) znienawidził ród niewieści (bo zakochał się w przepięknej bogini Afrodycie, ale nie udało mu się jej uwieść) i postanowił wyrzeźbić sobie w kości słoniowej (jako, że parał się również rzeźbiarstwem) kobietę idealną - Galateę (nie, nie tą w której zakochał się cyklop Polifem). I masz ci los, miał sobie tylko na nią patrzeć, a tu, podczas rzeźbienia, biedak, zakochał się w posągu... Całował jego usta, gładził śnieżnobiałe policzki, przykładał dłoń do dłoni, przytulał się, obejmował, a jego serce biło coraz mocniej. A im bardziej się zakochiwał w rzeźbie, tym gorliwiej się modlił do Afrodyty, aby zakończyła jego utrapienia. I tu bogini miłości zlitowała się nad nieszczęśnikiem. Płomień strzelił w górę, szastu-prastu, a z piedestału zstąpiła ożywiona przez córkę Zeusa Galatea. Mieli dwójkę dzieci. I żyli długo i szczęśliwie . Pewnie każdy mężczyzna, który choć raz w życiu przeżył zawód miłosny, chciałby sobie wyrzeźbić taką Galateę ;-)
A teraz na poważnie. Przytoczyłam wam ten obraz i tą historię w jednym celu. Przeczytałam dzisiaj (ach czego to dziś nie robiłam, żeby ugasić żar fizyczny ;-)) zabawny przekład "Ars amandi" czy też jak wolicie "Ars amatoria" Owidiusza - słynnego rzymskiego poematu erotycznego ;-) -, a był to przekład Juliana Ejsmonda. Pamiętam, że kiedy sama przekładałam to dziełko, choć zawierało ono ciekawą tematykę (podręcznik uwodzenia, pierwsze dwie księgi to wskazówki dla mężczyzn, trzecia to rady dla kobiet, choć od razu widać że 3 księgę pisał mężczyzna i to w dodatku Rzymianin ;-)), wydało mi się mega-nudne itp. Ale - co zdziałać może przekład :-) Nie będę wam przepisywać całego przekładu,aż tak od tego skwaru nie oszalałam, ale podzielę się kilkoma trafnymi i dowcipnymi zwrotkami.

1. Odpowiednie miejsca do połowu kobiet i wskazówki jak łowić:

"Tak kobiety do teatru
spieszą rzeszą nieprzebraną.
Każda widzieć chce - lecz każda
pragnie zwłaszcza być widzianą."

"Cyrk jest również dobrym gruntem
do robienia znajomości.
Siądź przy lubej jak najbliżej.
Ujdzie to śród tłoku gości

Kiedy kurz z areny padnie
na pierś białą twojej miłej,
drżącą ze wzruszenia ręką
strzepnij lekko owe pyły.

A jeżeli kurz nie padnie -
strzepnij również, nic nie szkodzi.
Niechaj widzi twą troskliwość,
niech się na twą tkliwość zgodzi..."

2. Rady miłosne:
"Zdobędziesz każdą kobietę,
na jaką uczujesz chrapkę,
tylko umiej, gdzie należy,
zręcznie zastawić pułapkę"

"Najpierwszym twoim staraniem
winno być wejście w zażyłość
z subretką* słodkiej piękności,
ku której uczuwasz miłość"
*subretka - służąca (dziś - po prostu najlepsza koleżanka ;-))

"Zbadaj grunt przez słodki liścik,
donieś o twej duszy stanie.
Niech tysiące komplementów
wyśpiewa jej twe kochanie.

Jeśli ci list odeśle,
nie czytany, nie otwarty,
nie trać zbyt wcześnie nadziei,
bądź ufny i uparty.

Jeżeli twe listy czyta,
lecz nie odpowiada na nie,
wkrótce zacznie odpowiadać,
gdy ciekawi ją czytanie...

Jeśli odmownie odpowie,
niech cie to zbyt nie rozżali.
Pisząc, byś nie pisał, pragnie,
abyś pisywał dalej."

"Możesz wkraść się do jej serca
prawiąc zręczne komplementy.
Najskromniejsza jest wrażliwą
na czar pochlebstw niepojęty."

"Całuj, jeśli dziewczyna
nie zabrania ci całowania...
Całuj różniej wtedy,
jeśli całowania ci zabrania."

"Kobieta przenigdy pierwsza
kochanków swoich nie łowi.
Lecz lubi być zaczepioną
i poddać się kochankowi."

3. Aurea mediocritas:
"Bądź miłym, będziesz kochanym.
Łącz ciała i duszy piękno,
albowiem zalety ducha
nawet czasu się nie zlękną."

4. Aby nie zwiodły pozory:
"Płyną lata jako fale...
Woda nie wraca do źródła.
Kobiety, co dziś są piękne,
Jutro będą stare pudła. "

(...)

I to tyle ode mnie.
Resztę doczytajcie sobie sami :-D

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Kopiec kreta



Właśnie robię konspekty lekcji języka łacińskiego (a w zasadzie plany) i takie toto nudne i żmudne, że postanowiłam sobie zrobić przerwę :-) One i tak się nie przydadzą moim przyszłym gimnazjalnym bądź licealnym uczniom, a choć oficjalnie powinnam uznawać, że mnie przydadzą się i to bardzo, to hmm... z perspektywy przeprowadzonych przeze mnie lekcji mogę powiedzieć tylko jedno - "szkoła to dżungla" i na nic ci się nie zda plan działania, bo i tak musisz się dostosować do warunków panujących w buszu. A tych nie przewidzisz w najlepszym nawet konspekcie, planie, czy w najbardziej szczegółowym scenariuszu lekcji. Co więcej, w scenariuszu lekcji nie wolno wpisywać eksterminacji dżunglowych zwierzątek (czego często, uwierzcie mi, naprawdę wymaga sytuacja), przeciwnie - trzeba je oswajać z "sercem", nawet gdyby się je miało w d... Poza tym czasami wydaje mi się, że proces "nauczania łaciny od podstaw" można by porównać do wytresowania zwierzątka tak, aby po przykładowej defekalizacji, posprzątało po sobie, a na dodatek umyło łapki. Prawie niewykonalne. No chyba, że na małpach. W każdym razie to daje mi jakąś nadzieję, że skoro ludzie pochodzą od małp, to może kiedyś kogoś uda mi się nauczyć tego, jak to w książkach naukowych się pisze - wegetującego języka. Poza tym prawdopodobieństwo że zostanę tym nauczycielem jest mniejsze niż 50 %, dlatego wszyscy uczniowie mogą na razie spać spokojnie. Ale czuwajcie!!! Mogę nadejść w każdej chwili :-D
Tak naprawdę nauczyciel to nie jest zły zawód :-). Ale o ile ciekawszy od niego byłby zawód - PODRÓŻNIK. Ach, gdyby tylko było można wpisywać to w rubryce "praca", robiłabym wszystko, żeby zdobyć ten tytuł :-). A na razie podróżuję sobie wirtualnie. A w zasadzie przemierzam sobie nieodkryte jeszcze szlaki włoskie (czy pisałam już, że zakochałam się w tamtych krajobrazach i nawet George Clooney przy nich schodzi na 2 plan ;-)?) przygotowując się do upragnionego wrześniowego wyjazdu do Italii. Ale na razie nic nie planuję, bo się przekonałyśmy z G., że najlepsze są te wyjazdy, że tak się wyrażę nieplanowane "last minute" - z mapą w ręku i błądzeniem po mieście (vide -> Roma). A że znam już teoretycznie (jak to zwykł mawiać mój promotor) prawie wszystkie języki romańskie, poprzez francuski, dalmacki, rumuński, hiszpański, portugalski, włoski etc. to praktycznie pewnie nie byłoby problemu z podróżą w rejony gdzie porozumiewają się którymkolwiek z tych języków . Czasami zastanawia mnie, czy on naprawdę w nas tak wierzy, czy jest po prostu naiwny... Ale dobra, jak już kiedyś wypracuję ten program nauczania wszystkich języków romańskich wychodząc od łaciny, to sobie pewnie odpowiem na to pytanie ;-)
I jak zwykle, rozpisałam się nie na temat. To znaczy na temat, napisałam wam co mi leży na wątrobie. A jeśli chodzi o temat posta/postu (nigdy nie wiem jak to odmienić, czy jeszcze z angielska, czy już po polsku...) to...
... ZROBIŁAM KOPIEC KRETA !!! Ale nie, nie taki jak na obrazku, wszakże nie jestem kretem, choć biorąc pod uwagę mój stale pogarszający się wzrok - mało mi brakuje ;-). To takie ciasto przypominające kopiec kreta (dla ignorantów - niestety nie mogłam wstawić tu obrazka produktu - prawa autorskie i takie tam - więc sobie w grafice wygoglujcie /moje ostatnio ulubione, acz nadużywane słowo, choć jeszcze staroświecko trącąc myszką trochę mnie śmieszy, kojarząc się z okularami ;-P; zdjęcia ciasta tez nie mogłam zrobić, bo na razie zastyga w lodówce :-)/). Ale, ale - tym razem zrobiłam je w wersji limitowanej -> banany zastąpiłam truskawkami :-), wszakże sezon się rozpoczął!!! I dziś wieczorem z okazji urodzinowej kolacji T. zostanie zjedzone :-D HA! Narobiłam wam apetytu, co ;-P?

piątek, 4 czerwca 2010

Dzieckiem być, ach dzieckiem być !!!



Taaak... Dzieciństwo. To były piękne, beztroskie czasy. Domowe przedszkole, Kulfon i Monika, Pankracy, Tik-tak. Na jagody, Co słonko widziało, baśnie Andersena i inne baje i bajki.
Cudowny okres... mleczne zęby wyrywała klamka od drzwi a nie dentysta, ubrania poplamione wilczymi jagodami nigdy nie dawały się odprać, a przy stoliku na herbatce towarzyszyła Alicja z Krainy Czarów i Królowa Śniegu, jadło się "boże" chlebki znalezione pod balkonami, lizak z piaskiem nie stanowił dla ciebie żadnego problemu, a najpiękniejsze bukiety tworzyła oczywiście kolorowa pokrzywa, krwawnik, wysokie źdźbła traw i dzika paproć.
Kiedy bracia wysyłali cię na księżyc w fotelu, a ty nie rozumiałeś czemu nazywają cię Łajką. Kiedy przyprowadzali cię do swojego pokoju aby się tobą pochwalić przed kolegami, ale nigdy nie pozwalali ci tam zostać. Kiedy grali z tobą w siatkówkę, gdzie siatką był budynek gospodarczy, a potem dziwili się, że złamał ci się palec. Kiedy uczyli cię pływać wyciągając cie na sam środek jeziora, bez asekuracji, mówiąc "płyń", a ty nie rozumiałeś czemu się topisz. Taaak...
Dzieci maja w sobie "to coś". Nie do końca wiem jak to opisać. Bo błysk w oku to z pewnością za mało. One bezgranicznie ufają swoim bliskim. Dadzą się namówić na największe i najgłupsze szaleństwo, jeśli wiesz jak je odpowiednio "podejść". Mówią tysiąc słów na minutę i mają milion pomysłów na godzinę. Każde zajęcie nudzi się im średnio po 15 minutach i trzeba mieć nieprzeciętną wyobraźnię aby zaspokoić ich ciekawość świata. Poruszają się z prędkością większą niż pantera, a ty się potem dziwisz, ze mrugnąłeś okiem, a one są już gdzie indziej. Ich śmiech jest zaraźliwy, za to zrobiłbyś wszystko, by przestały płakać Dokładnie pamiętają, co im obiecałeś i tak łatwo nie dadzą się wywieść w pole. Chętnie wszystko rozkręcą, rozbiorą, za to o złożeniu do kupy nie ma nawet mowy. Grymaszą i wybrzydzają. Nie ważne co by zrobiły, ty i tak je kochasz.
Czasami,gdy patrzę na dzieci, budzi się we mnie instynkt macierzyński, a może po prostu kaprys i zwykła chęć posiadania dziecka. Jednak w głębi duszy wiem, ze tak naprawdę nie jestem gotowa na dziecko, bo przecież emocjonalnie jeszcze sama nim jestem. A najbardziej przeraża mnie to, że na zawsze pozostanę dzieckiem. Hmmm, może nie byłoby to wcale takie złe. Przecież dzieci lepiej powinny się rozumieć z własnymi dziećmi. Z założenia, rzecz jasna ;-) A tymczasem idę do swoich bratanków. Będziemy się bawić w konia :-D