środa, 13 kwietnia 2011

Wielki Powrót



Wielka ręka WAS pozdrawia.

Powróciłam, TADAM!!! (fanfary)

Całkiem przypadkiem. Nacisnęłam coś w ustawieniach i skasowany blog mi się przywrócił :-D

Wiedzieliście, że można przywrócić bloga, którego się usunęło???

Ale CZAD!!! (Nie, nie mówię tu wcale o państwie).

Ile się wydarzyło od zeszłego roku, kiedy to zaprzestałam pisanie.

Niby 4 miesiące, a ominęło WAS:

1. PP czyli Pieczemy Pierniczki
(Kto był, ten wie, kto nie był, niech żałuje.)

2. Sylwester 2010/2011
(Pierwsza impreza w nowym domu, podczas której fajerwerki urwały mi z okna termometr, a wredna szklanka potłukła płytki na podłodze w kuchni. I nie tylko.)

3. Ursynalia Winter Edition
(Czyli jak po raz drugi na tej samej imprezie zarobić na studentach i nie tylko, których się wystawiło do wiatru, jeśli chodzi o zespoły podczas letniej edycji. I moje wielkie odkrycie, że wujek Sam niekoniecznie musi być amerykański ;-0. No i "OPEN THE DOOR, oczywiście. Nie, już nie CHRZĄSZCZ JE BRUKIEW ;-P).

4. Moja nowa grande amore, amore grande czyli PIES.
Suka w zasadzie. Suczka. Szczeniaczek. Psotka. Zamieszkała ze mną od 27 lutego.
T. spadł w hierarchii uczuć na 3 miejsce ;-).

5. Zmiana statusu z pracujący na bezrobotny i obijający się.
A nie. Obijający się było już wcześniej ;-).

6. Mój pierwszy samodzielnie napisany pozew. Moja kluseczka, cium, cium, cium!!!
Ba, pójdźmy dalej, moje pierwsze samodzielne napisanie cofnięcia pozwu. Hahahahahaha.

7. Moja pierwsza w życiu trwająca MIESIĄC "obłożna" choroba. Obłożna, gdyż po raz 1szy w życiu przez MIESIĄC nie wyściubiłam nosa z domu. Czułam się jak słowik zamknięty w złotej klatce. (PS. Nigdy tego nie róbcie słowikom!!! To zło!!!) Tak to już jest, kiedy zapalenie oskrzeli przejdzie w stan przewlekły, takoż i zapalenie zatok nosowych. A, i kiedy lekarz przepisuje 3 antybiotyki, z których żaden nie działa :-)

8. Moja Dieta Dukana. 2dniowa. Najszybsza dieta świata. Teraz przeszłam zaś na tą najnowszą - dietę Tukana - jem co chcę już od rana. Nie próbowaliście??? Polecam :D

A tak poza tym, to przyszła zima, i już sobie poszła. Mówią, że przyszła wiosna, ale ciężkawo to przyuważyć, bo jednego dnia jest cieplusieńko, milusieńko, a drugiego dnia deszcz kropelkami zaiwania ci człowiecze prosto w facjatę twą szanowną. I mokryś cały, bidaku.

niedziela, 12 grudnia 2010

Tilapia pod pierzynką

Jako, że jestem miłośniczką blogów kulinarnych, szperam w nich w poszukiwaniu smacznych i prostych dań (bo ja lubię coś robić, żeby się nie narobić ;-)).
Ale to danie wymyśliłam całkiem sama.
To danie z cyklu - misz-masz z tego co w lodówce masz ;-)
Oczywiście nie jest ono autorskie.
Podejrzewam, że już wcześniej ktoś zrobił je przede mną.
Ale ponoć przed Kolumbem tez ktoś odkrył Amerykę, także tego...
Do dzieła!

Składniki podam orientacyjnie, bo z reguły nie trzymam się podanych miar
(nie lubię ograniczeń ;-) i narzuceń, wolę sama eksperymentować)

Potrzebne będą:

1. filety z tilapii (ile będziecie w stanie zjeść lub ile macie pod ręką, mogą być też z innej ryby choć to danie najlepiej smakuje z filetami ryb słodkowodnych, o dziwo)
2. mozarella (lub inny ser, który lubicie, a który się wam łatwo rozpuści - może być parmezan jeśli macie wykwintne podniebienie i zasobną kieszeń, ale zwykłą gouda jest równie smaczna, ja lubię to danie jeszcze z oscypkiem, ale akurat w lodówce miałam małą kulkę mozarelli)
3. pomidorki czereśniowe (mogą być tez zwykłe pomidory, choć o tej porze roku nie są już takie dobre, ale co kto lubi; dla tych ceniących smak dobrego pomidora polecam po prostu pomodori pellati czyli te puszkowe, bez skórki)
4. czosnek (ja użyłam 2 ząbków świeżego, przeciśniętego przez praskę, ale co kto lubi, można posypać po prostu czosnkiem granulowanym lub zrezygnować z czosnku na rzecz cebuli... de gustibus non est disputandum)
5. tymianek (ja miałam suszone łodyżki, świeży da wam więcej aromatu)
6. koperek (ja użyłam świeżego, ale mrożonego, jasne, że taki "świeży świeży" byłby najlepszy, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma)
7. sól i pieprz (lub inne przyprawy - do smaku)

Przygotowanie:



1. Filety świeżej lub mrożonej ryby układamy najlepiej w żaroodpornym naczyniu, które wstawimy na 10 minut do naszego piekarnika, żeby ryba się podpiekła. Jak możecie zauważyć, ja nie używam piekarnika, tylko prodiża i folii aluminiowej, żebym nie musiała skrobać mojego blaszaka. Filety doprawiłam pieprzem, solą i na początek posypałam tymiankiem.



2. 10 minut jest potrzebne rybie na to, żeby przeszła aromatem przypraw i odparowała trochę wody, zwłaszcza, gdy jest mrożona. Używając świeżej ryby można czas skrócić do 5 minut.



3. Po upływie tego czasu otwieramy piekarnik/prodiż. Jeśli woda, zwłaszcza z mrożonej ryby, nam jeszcze nie odparowała, odlewamy ją delikatnie do zlewu, bacząc przy tym na to by wraz z wodą nie spłynęła doń ryba ;-). Następnie na podpieczonej rybie układamy pomidorki, mozarellę, czosnek. Całość jeszcze raz doprawiamy solą i pieprzem. Na wierzch posypujemy koperek i tymianek.



4. Całość szczelnie zakrywamy folią lub po prostu przykrywamy górą żaroodpornego naczynia. Ma się tak jeszcze podpiekać 20 minut, choć ja po 10 minutach otwieram folię i że się tak wyrażę, pozwalam się rybie dopiec na świeżym powietrzu ;-), dzięki czemu szybciej odparuje mi reszta wody.

Oczywiście, zapomniałam Wam zrobić najważniejszego zdjęcia, tego prezentującego finalny etap mojej pracy, ale muszę się Wam przyznać że kiedy tylko otworzyłam prodiż i uderzył mnie ten przecudny i nieziemski zapach soczystej rybki owiniętej kocykiem z sera i pomidorków z wyczuwalnym aromatem koperku tymianku i czosnku, rzecz jasna, w niepamięć poszło całe to moje dokumentowanie potrawy, raz dwa chwyciłam widelec i nóż (tak, wiem, ryby nie powinno się jeść nożem, ale cóż, tak już mam) i ryba znalazła się w moim brzuszku. I już ;-)

PS. To zapewne mój pierwszy i jedyny wpis tego typu. Dokumentowanie (przynajmniej sam na sam ty-potrawa) zabija radość gotowania ;-) A zapach potrawy z kolei zabija pamięć o sfotografowaniu efektu końcowego.

PS2. Dlatego od dziś jeszcze bardziej szanuję blogerów i blogerki prowadzących blogi kulinarne. Chapeau bas! A ja będę odtąd tylko wypróbowywać dania, które wy opisujecie i rozkoszować się ich smakiem. :-)

sobota, 11 grudnia 2010

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta...



a ja coraz bardziej zaniedbuję swój ukochany pamiętniczek internetowy ;-)
Bywa. Ale się poprawię. Przynajmniej w tym poście.

Jak możecie zauważyć po zdjęciu - upiekłam ciasto (tak, tak, lubię się chwalić udanymi wypiekami, te nieudane zaś spuszczam do sedesu i zagrzebuję starannie w niepamięci, aby przypadkiem nikomu o nich nie wspomnieć ;-P). Cały dzień chodziło dziś za mną ciasto. Problem polegał na tym, że miałam ochotę na szarlotkę. I na piernik. A tyle to nawet mój przepastny żołądek by nie pomieścił ;-) Ale poszperałam trochę w necie, i - tadam! Oto moje pierwsze ciasto z przepisu samegoż Gordona Ramsaya. Piernikowy placek jabłkowy. Pychotka. Choć ni to szarlotka ni piernik. Ważne, że moje kubki smakowe są usatysfakcjonowane.

Poza tym, jak możecie zauważyć po tytule - idą święta.
Pamiętam, że w zeszłym roku, będąc we Włoszech, czekałam na święta z utęsknieniem.
Nie tylko zresztą ja (pozdrawiam G. ;-)!). Odliczałam z utęsknieniem dni, godziny, minuty do mojego powrotu do Polski. Chodziłyśmy z G. na świąteczne jarmarki, kupowałyśmy włoskie świąteczne słodkości, jeździłyśmy na łyżwach, przetrząsałyśmy sklepy w poszukiwaniu prezentów, obejrzałyśmy chyba większość świątecznych familijnych filmów na necie (skutecznie przy tym wyczerpując limit naszego internetu, taaaaaaaa...), piekłyśmy szarlotki, chodziłyśmy na vodka pesca do M. :-D, wyglądałyśmy śniegu, który nie spadł (dopóki my byłyśmy w Genui, bo po naszym wyjeździe na święta ponoć i tam "troszkę" poprószyło).
A w tym roku jakoś tak bardzo tego nie przeżywam.
Co nie znaczy, że nie czekam na nie, jak co roku.
Czekam, bo przecież kocham święta. Zwłaszcza te - bożonarodzeniowe.
Ale i tak najbardziej kocham tych wszystkich których mam przy sobie.
Bo dla mnie to oni, a nie prezenty, są kwintesencją tych dni.
I choć co roku jest zawsze ten sam problem - U kogo będzie wigilia? I - jak my pomieścimy 20 osób przy naszym stole? Jakie 20... 21, bo przecież jeszcze 1 miejsce dla strudzonego wędrowca ;-), to w ten właśnie dzień chce być z całą moją rodziną.
Z rodzicami, dla których zawsze będę tą małą i nieporadną dziewczynką na którą czyha całe zło świata tego. Z ciociami i wujkami, którzy traktują mnie jak własne dziecko. Z braćmi - którzy za swojej maleńkości wysyłali mnie wyimaginowanymi rakietami na księżyc, a teraz kiedy założyli już swoje rodziny, pragną mnie czem prędzej wyswatać ;-). Noo i rzecz jasna z moimi bratankami - i z tymi, które już są za duże, by oglądać ze mną bajki i mogę z nimi pogadać tylko o szkolnych zauroczeniach, i z tymi, które jeszcze ufnymi oczętami, jak ja onegdaj, wypatrują pierwszej gwiazdki i zapraszają całe nasze wesołe tałatajstwo do stołu, czy też z tymi, które w tym roku zamiast śledzika wypiją mamusine mleczko, a nawet z tymi, które będą świętować swoje pierwsze w życiu święta w brzuchu swojej mamusi.
I podejrzewam, że to właśnie z ich przyczyny tak bardzo wyczekiwałam zeszłorocznych świąt.
Dlatego i te będą tak samo magiczne!

sobota, 20 listopada 2010

Pieguski


/zdj. zaczerpnięte z www.przystole.blox.pl/

W pieguskach, tak jak w życiu, najlepsze są kawałki czekolady.
Element bezsprzecznie sine qua non.
Małe, słodkie, a cieszy.
Takimi piegami czekolady są w moim życiu przyjaciele.
Nie ważne jak źle by się działo, jak bardzo świat byłby szaro-bury.
Oni są.
Śmieją się i płaczą razem ze mną.
Czasami się kłócimy (np, o pogodę ;-)).
Mamy różne poglądy, ale staramy się szanować nawzajem.
Potrafimy gadać bez końca.
Albo nie mówić nic.
Bo w tym cały ambaras...

czwartek, 4 listopada 2010

Wpis całkiem narcystyczny



Dziś się nad sobą poużalam, a co!
W końcu to mój blog i mogę sobie na nim pisać co tylko chcę.
A wiadomo, że gawiedź najbardziej lubi plotki.
A zwłaszcza te, w których komuś "znowu w życiu nie wyszło".
Więc wpis powinien się by był podobać gawiedzi.
Gdyby go czytać była miała.

Jestem taka stara, brzydka, chora i nikt mnie nie kocha.
To moje ulubione sformułowanie którym wymuszam miłe słowa od T*.
Choć zwykle złośliwiec przyznaje mi rację.
Dla świętego spokoju.

Ale o czem tu ja...
Znów się pogubiłam gdzieś w natłoku słów.
Tak jak w życiu.
Gdzieś po drodze zgubiłam tą całą radość "przeżywania".
Nic mnie nie cieszy.
Nawet zakupy.
A kiedy pisze to kobieta, musi być naprawdę źle.
Ale w sumie nie powinnam się dziwić.
Przecież jestem "subgeniuszem, który nie potrafi poradzić sobie z własną genialnością, a na dodatek ma problemy z uczuciami i ponadto jest w stanie depresji."
Tak orzekł o mnie specjalista :-)
Ale się nie przejęłam.
Od zawsze wiedziałam, że jestem beznadziejnym przypadkiem.
Nie do uleczenia.

Dlatego przez całe życie robiłam to co wydawało się słuszne.
I nadal tak robię.
Tylko po co?**
A życie nieubłaganie przecieka mi przez palce.
Tempus fugit.
Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.

A chciałabym po prostu poczuć, że wcale nie jestem stara.
Ani brzydka.
Ani chora.
I że ktoś mnie kocha.
I to bez żadnych wymuszeń z mojej strony.
I wreszcie się uśmiechnąć.
Nie-słusznie.
Ot tak.
Po prostu.



*Uprzedzam ewentualne pytanie: ponoć to wcale nie dziwne, że wymuszam.
Tak po prostu trzeba.
Jeśli się chce usłyszeć miłe słowo.
Bo ponoć po tylu latach im wystarczy, że się po prostu jest.
A ja, głupia gąska, cały czas jeszcze potrzebuję zapewnień ;-P

**Powinnam tu użyć innego sformułowania, na usta (a raczej klawisze) cisną mi się same przekleństwa, ale ponieważ nie byłoby to słuszne, sami rozumiecie :/...

piątek, 22 października 2010

Lucky bamboo



A dziś taki przewrotny tytuł.
A może i nie.
Takie właśnie cudeńko od dziś stoi na moim oknie.
Dostałam od G. na nowe mieszkanko.
Czyż nie jest śliczny? :-)
Będę go podlewać, nawozić, gadać do niego, przesadzę do doniczki.
Aż urośnie taki wielki jak ten w ogrodzie botanicznym w Luce.
I będzie mnie wyszczuplał ;-)

Dziś będzie filozoficznie.
Czy myślicie, że istnieje coś takiego jak SZCZĘŚCIE?
Dlaczego pytam?
Naczytałam się chyba za dużo filozoficznych dysertacyj.
I zaczęłam się zastanawiać.
Pamiętajcie, jeśli nie chcecie się w nic wgłębiać, nie obcujcie z filozofią!!!
Ona nigdy nie da wam odpowiedzi.
Co więcej, postawi przed wami kolejne pytania.

EUDAJMONIŚCI, czyli "mający dobrego ducha" uznają, że stanowi ono cel i najwyższą wartość ludzkiego życia. Ale jest ono dla nich bardziej następstwem dobrego postępowania niż doznawaniem przyjemności. Czyli traktują je idealistycznie. A ideału, z definicji osiągnąć się nie da.

ARYSTOTELES z kolei, jak to Arystoteles, przedstawiał idee uwikłane w naturę. Stąd nic dziwnego, że przez szczęście rozumiał postępowanie z tą naturą zgodne. A że naturę rozważał na tle polis, to jasne jak słońce jest, że nikt inny jak polityk czy filozof posiąść go nie jest w stanie.

A dla takiego EPIKUREJCZYKA z kolei szczęście to przyjemności zmysłowe, nie zaznając ich, jego tez nie doznasz.

STOIK znowuż poprzez szczęście rozumie brak cierpienia. Jakiegokolwiek. Czyli znów wynika stąd, że nie da się go w pełni osiągnąć i że jest tylko jakimś celem, do którego dążymy, a że nasze życie naznaczone jest cierpieniem, to szczęście nigdy nie będzie trwałe.

Filozofowie chrześcijańscy również pochylili nad tym problemem głowę.

Święty AUGUSTYN (dla wtajemniczonych Aurelius Augustinus z Hippony) jest dla nas przykładem poszukiwania szczęścia metodą prób i błędów. Hulanki i swawole w młodzieńczym życiu, wieloletni związek z kobietą, którego owocem był syn Adeodatus (przez Boga dany), sekta manichejczyków - nic mu tego nie zapewniło. Dopiero studia nad Pismem świętym, a szczególnie nad listami św. Pawła przybliżyły go do szczęścia, a jego pełnię osiągnął kiedy się nawrócił, o co od początku modliła się jego matka - gorliwa chrześcijanka - święta Monika.

A taki TOMASZ Z AKWINU na przykład wyznawał teorię "wizji uszczęśliwiającej" czyli bezpośredniego kontaktu z Bogiem. Co jednak gdy kontakt z Bogiem jest pośredni bądź zapośredniczony? I czy to w ogóle jakaś opcja?

BOECJUSZ natomiast, najprościej jak chyba było można, utożsamiał szczęście z samym Bogiem i dla niego doznawaniem szczęścia było uczestniczenie w szczęściu Boga.

Co na to inne religie?

BUDDYŚCI nie używają pojęcia "szczęście", zamieniają je na "stan Nirvany". Nie osiągnie się go podążając za własnymi pragnieniami, bo nikt nie jest w stanie zaspokoić ich całkowicie. Dlatego, stosując model wykluczenia, dopiero pozbycie się tych wszystkich pragnień, w które jesteśmy uwikłani na tym łez padole, może nas doprowadzić do Nirvany.

ISLAM zaś umiejscawia szczęście pomiędzy osobami prawymi a nie-prawymi. I nie chodzi tu o miejsce, tylko o to, że na szczęście zasługuje tylko osoba prawa, a taka według tej religii to ta, która postępuje zgodnie z wolą Allaha. Nie-prawa natomiast jest nieszczęśliwa w życiu doczesnym, jak i pozagrobowym.

A jak dodać do tych poglądów psychologię, od najprostszej definicji, która głosi, że szczęście to po prostu EMOCJA odczuwana przez podmiot bo zaznał doświadczeń, które przezeń subiektywnie oceniane są jako pozytywne, to dopiero się robi mętlik.

Trochę uprościł to Masłow, który człowieka szczęśliwego zdefiniował jako tego, który zaspokoił poniższe potrzeby:
1. fizjologiczne (niamu, papu itp.)
2. bezpieczeństwa
3. przynależności i miłości
4. szacunku
5. samorealizacji.
Ta ostatnia to ponoć najważniejsza.

Czyli co, cały ten długi wykład tylko po to, by odkryć, że się nie samorealizuję?

TEŻ MI COŚ!!!

Chociaż...

Idąc dalej tym tropem, przecież nie do końca akceptuję samą siebie, mój stosunek do otoczenia wcale nie jest przyjazny, spontaniczność gaśnie w przedbiegach, jestem zależna i to jeszcze jak, niestety, popadam w stereotypy, moja duchowość się spłyciła, takoż i przeżywanie miłości (chociaż w tym to ja akurat nigdy dobra nie byłam), moje poczucie humoru wcale nie jest filozoficzne, raczej ironiczne i złośliwe, kreatywność dawano umarła, a co to jest bogata osobowość nawet nie wiem.

No i jak ja mam odczuwać szczęście, no pytam się, jak???

Dobrze, że mam chociaż lucky bamboo :-)

czwartek, 14 października 2010

Nowy dom i walka z nałogiem




To, że się przeprowadziłam to już wiecie.
Ale o tym, że jestem uzależniona od internetu jeszcze nie pisałam. Przykre, ale prawdziwe. Ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A w zasadzie na niedobre, bo przecież cierpię!!! Sama na siebie narzucam ograniczenia, czyli kupiłam internet mobilny w firmie na P. (pewnie i tak wiecie, o którą mi chodzi, ale co tam, nie będę im robic darmowej reklamy przeca ;-P). TYLKO 10 GB. Szok. Dla mnie, dziecka wychowanego na internecie przewodowym z nielubianej przez Polaków firmy na N. (też zapewne łatwo się domyślicie o którą mi chodzi), które mogło dosłownie o każdej godzinie dnia i nocy cieszyć się nielimitowanym internetem, szperać, szukać i oglądać co tylko dusza zapragnie, to istna tragedia. Jak na razie. Chociaż T. powiedział, że to dobrze, że dostrzegam problem uzależnienia i że jest ze mnie dumny, że z nim walczę. Oby sczezł! Tylko drwina i kpina! I mówi mi to ten, który od niedawna dysponuje właśnie bezlimitowym internetem w powyższej firmie na N. Ale, że żyć trzeba dalej, z problemem staram sobie się jakoś radzić. Jak na razie doszukuję się plusów. Problem właśnie tkwi w tym, że żadnych nie dostrzegam. Niby mam taką fajną chiavettę – my mówimy na to modem- normalnie jak we Włoszech. Ale i przypomina mi się włoska niewola, kiedy na miesiąc miałyśmy te przeklęte 100 godzin internetu za kasę tak niebotyczną, że nawet teraz na samo wspomnienie robi mi się niedobrze... Poza tym, minął tydzień, a ja już zużyłam 4 GB, czyli na pozostałe 3 tygodnie zostało mi 6, czyli po 2 na tydzień. Czy to nie straszne??? HORROR!!! Straszniejsze jest na dodatek to, że notkę ta piszę offline, bo wiem, że gdybym miała podłączony modem w tle zarzuciłabym tyle różnych „aktywności”, że w ciągu godziny dobiłabym do 5GB, jak nie więcej.
A tak w ogóle, to czy nie uważacie, że świat byłby lepszy, a ludzie szczęśliwsi, gdyby internet był zawsze i wszędzie za darmo dostępny. Żeby można było sobie w każdym parku usiąść na ławeczce z laptopikiem (pominąwszy już obawę o to, czy nie zostaniemy okradnięci) i serfować, serfować, serfować. Wiem, wiem, zaraz mi powiecie, że w wielu miejscach są już hot-spoty. Tak, tak, wiem. Ale nie wszędzie! A powinny być wszędzie. I zawsze. O! Piszę to wam ja – internetoholiczka. Dobra, już widzę, że „zaleciało” Żeromskim i jego „Przedwiośniem” i marzeniami o szklanych domach...
I ok., wiem też, że miałoby to tez negatywny wpływ na społeczeństwo.
Ale co mnie społeczeństwo.
Jestem przecież tylko mizerną jednostką.
I nie lubię ograniczeń.
Jakichkolwiek.
A tych internetowych – szczególnie.
WRRRR!!!
A tak poza tym, to u mnie po staremu.
Ciągle tkwię w marazmie.
Uch! I tego też nienawidzę!
Ale nic nie potrafię na to poradzić :/
Life is brutal...