piątek, 22 października 2010

Lucky bamboo



A dziś taki przewrotny tytuł.
A może i nie.
Takie właśnie cudeńko od dziś stoi na moim oknie.
Dostałam od G. na nowe mieszkanko.
Czyż nie jest śliczny? :-)
Będę go podlewać, nawozić, gadać do niego, przesadzę do doniczki.
Aż urośnie taki wielki jak ten w ogrodzie botanicznym w Luce.
I będzie mnie wyszczuplał ;-)

Dziś będzie filozoficznie.
Czy myślicie, że istnieje coś takiego jak SZCZĘŚCIE?
Dlaczego pytam?
Naczytałam się chyba za dużo filozoficznych dysertacyj.
I zaczęłam się zastanawiać.
Pamiętajcie, jeśli nie chcecie się w nic wgłębiać, nie obcujcie z filozofią!!!
Ona nigdy nie da wam odpowiedzi.
Co więcej, postawi przed wami kolejne pytania.

EUDAJMONIŚCI, czyli "mający dobrego ducha" uznają, że stanowi ono cel i najwyższą wartość ludzkiego życia. Ale jest ono dla nich bardziej następstwem dobrego postępowania niż doznawaniem przyjemności. Czyli traktują je idealistycznie. A ideału, z definicji osiągnąć się nie da.

ARYSTOTELES z kolei, jak to Arystoteles, przedstawiał idee uwikłane w naturę. Stąd nic dziwnego, że przez szczęście rozumiał postępowanie z tą naturą zgodne. A że naturę rozważał na tle polis, to jasne jak słońce jest, że nikt inny jak polityk czy filozof posiąść go nie jest w stanie.

A dla takiego EPIKUREJCZYKA z kolei szczęście to przyjemności zmysłowe, nie zaznając ich, jego tez nie doznasz.

STOIK znowuż poprzez szczęście rozumie brak cierpienia. Jakiegokolwiek. Czyli znów wynika stąd, że nie da się go w pełni osiągnąć i że jest tylko jakimś celem, do którego dążymy, a że nasze życie naznaczone jest cierpieniem, to szczęście nigdy nie będzie trwałe.

Filozofowie chrześcijańscy również pochylili nad tym problemem głowę.

Święty AUGUSTYN (dla wtajemniczonych Aurelius Augustinus z Hippony) jest dla nas przykładem poszukiwania szczęścia metodą prób i błędów. Hulanki i swawole w młodzieńczym życiu, wieloletni związek z kobietą, którego owocem był syn Adeodatus (przez Boga dany), sekta manichejczyków - nic mu tego nie zapewniło. Dopiero studia nad Pismem świętym, a szczególnie nad listami św. Pawła przybliżyły go do szczęścia, a jego pełnię osiągnął kiedy się nawrócił, o co od początku modliła się jego matka - gorliwa chrześcijanka - święta Monika.

A taki TOMASZ Z AKWINU na przykład wyznawał teorię "wizji uszczęśliwiającej" czyli bezpośredniego kontaktu z Bogiem. Co jednak gdy kontakt z Bogiem jest pośredni bądź zapośredniczony? I czy to w ogóle jakaś opcja?

BOECJUSZ natomiast, najprościej jak chyba było można, utożsamiał szczęście z samym Bogiem i dla niego doznawaniem szczęścia było uczestniczenie w szczęściu Boga.

Co na to inne religie?

BUDDYŚCI nie używają pojęcia "szczęście", zamieniają je na "stan Nirvany". Nie osiągnie się go podążając za własnymi pragnieniami, bo nikt nie jest w stanie zaspokoić ich całkowicie. Dlatego, stosując model wykluczenia, dopiero pozbycie się tych wszystkich pragnień, w które jesteśmy uwikłani na tym łez padole, może nas doprowadzić do Nirvany.

ISLAM zaś umiejscawia szczęście pomiędzy osobami prawymi a nie-prawymi. I nie chodzi tu o miejsce, tylko o to, że na szczęście zasługuje tylko osoba prawa, a taka według tej religii to ta, która postępuje zgodnie z wolą Allaha. Nie-prawa natomiast jest nieszczęśliwa w życiu doczesnym, jak i pozagrobowym.

A jak dodać do tych poglądów psychologię, od najprostszej definicji, która głosi, że szczęście to po prostu EMOCJA odczuwana przez podmiot bo zaznał doświadczeń, które przezeń subiektywnie oceniane są jako pozytywne, to dopiero się robi mętlik.

Trochę uprościł to Masłow, który człowieka szczęśliwego zdefiniował jako tego, który zaspokoił poniższe potrzeby:
1. fizjologiczne (niamu, papu itp.)
2. bezpieczeństwa
3. przynależności i miłości
4. szacunku
5. samorealizacji.
Ta ostatnia to ponoć najważniejsza.

Czyli co, cały ten długi wykład tylko po to, by odkryć, że się nie samorealizuję?

TEŻ MI COŚ!!!

Chociaż...

Idąc dalej tym tropem, przecież nie do końca akceptuję samą siebie, mój stosunek do otoczenia wcale nie jest przyjazny, spontaniczność gaśnie w przedbiegach, jestem zależna i to jeszcze jak, niestety, popadam w stereotypy, moja duchowość się spłyciła, takoż i przeżywanie miłości (chociaż w tym to ja akurat nigdy dobra nie byłam), moje poczucie humoru wcale nie jest filozoficzne, raczej ironiczne i złośliwe, kreatywność dawano umarła, a co to jest bogata osobowość nawet nie wiem.

No i jak ja mam odczuwać szczęście, no pytam się, jak???

Dobrze, że mam chociaż lucky bamboo :-)

czwartek, 14 października 2010

Nowy dom i walka z nałogiem




To, że się przeprowadziłam to już wiecie.
Ale o tym, że jestem uzależniona od internetu jeszcze nie pisałam. Przykre, ale prawdziwe. Ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A w zasadzie na niedobre, bo przecież cierpię!!! Sama na siebie narzucam ograniczenia, czyli kupiłam internet mobilny w firmie na P. (pewnie i tak wiecie, o którą mi chodzi, ale co tam, nie będę im robic darmowej reklamy przeca ;-P). TYLKO 10 GB. Szok. Dla mnie, dziecka wychowanego na internecie przewodowym z nielubianej przez Polaków firmy na N. (też zapewne łatwo się domyślicie o którą mi chodzi), które mogło dosłownie o każdej godzinie dnia i nocy cieszyć się nielimitowanym internetem, szperać, szukać i oglądać co tylko dusza zapragnie, to istna tragedia. Jak na razie. Chociaż T. powiedział, że to dobrze, że dostrzegam problem uzależnienia i że jest ze mnie dumny, że z nim walczę. Oby sczezł! Tylko drwina i kpina! I mówi mi to ten, który od niedawna dysponuje właśnie bezlimitowym internetem w powyższej firmie na N. Ale, że żyć trzeba dalej, z problemem staram sobie się jakoś radzić. Jak na razie doszukuję się plusów. Problem właśnie tkwi w tym, że żadnych nie dostrzegam. Niby mam taką fajną chiavettę – my mówimy na to modem- normalnie jak we Włoszech. Ale i przypomina mi się włoska niewola, kiedy na miesiąc miałyśmy te przeklęte 100 godzin internetu za kasę tak niebotyczną, że nawet teraz na samo wspomnienie robi mi się niedobrze... Poza tym, minął tydzień, a ja już zużyłam 4 GB, czyli na pozostałe 3 tygodnie zostało mi 6, czyli po 2 na tydzień. Czy to nie straszne??? HORROR!!! Straszniejsze jest na dodatek to, że notkę ta piszę offline, bo wiem, że gdybym miała podłączony modem w tle zarzuciłabym tyle różnych „aktywności”, że w ciągu godziny dobiłabym do 5GB, jak nie więcej.
A tak w ogóle, to czy nie uważacie, że świat byłby lepszy, a ludzie szczęśliwsi, gdyby internet był zawsze i wszędzie za darmo dostępny. Żeby można było sobie w każdym parku usiąść na ławeczce z laptopikiem (pominąwszy już obawę o to, czy nie zostaniemy okradnięci) i serfować, serfować, serfować. Wiem, wiem, zaraz mi powiecie, że w wielu miejscach są już hot-spoty. Tak, tak, wiem. Ale nie wszędzie! A powinny być wszędzie. I zawsze. O! Piszę to wam ja – internetoholiczka. Dobra, już widzę, że „zaleciało” Żeromskim i jego „Przedwiośniem” i marzeniami o szklanych domach...
I ok., wiem też, że miałoby to tez negatywny wpływ na społeczeństwo.
Ale co mnie społeczeństwo.
Jestem przecież tylko mizerną jednostką.
I nie lubię ograniczeń.
Jakichkolwiek.
A tych internetowych – szczególnie.
WRRRR!!!
A tak poza tym, to u mnie po staremu.
Ciągle tkwię w marazmie.
Uch! I tego też nienawidzę!
Ale nic nie potrafię na to poradzić :/
Life is brutal...

piątek, 1 października 2010

PrzeprowadzkA



Tak! Stało się! Mam mieszkanko! Małe, ciasne, ale własne :-)
Jutro przeprowadzka.
Właśnie się pakuję.
W zasadzie lepiej byłoby powiedzieć - pakuje się już od samego rana.
Ja pierdziu, ile mam rzeczy!
Pozbyłam się 20 kilogramów (zważyłam, żeby nie było :-)) kserówek z 5 lat studiów na 2 kierunkach, co do których stwierdziłam, że na pewno, raczej bądź chyba już mi się nie przydadzą. Aż strach pomyśleć, ile kasy za to zapłaciłam, a teraz trawione są przez wilgoć, brud i zarazki w koszu z napisem "PAPIER". Ale trzymam się jakoś nie płaczę. Muszę powiedzieć, że było to niejako nawet wydarzenie typu katharsis, choć sądzę, ze bardziej by mnie oczyściło ich rytualne spalenie, podarcie, ale już siły nie miałam.
A pomimo tego ubytku, tyle mam rzeczy, że, ech!
(to znaczy, nie to, żeby mnie to martwiło, tylko w tej chwili jestem zaniepokojona, wiecie, pudła z książkami a jest ich 5, ważą tyle ile młode słoniątka ->czytaj: DUŻO, i już widzę oczyma wyobraźni co się z nimi dzieje przy znoszeniu i wnoszeniu...)
Jutro będzie sądny dzień!
A tak poza tym, to pragnę poinformować (nie to, że myślę, żeby jakieś milijony ludzi mnie czytały, bo jak wiadomo who cares), że nie wiem, kiedy będzie tu następny post (nie to, żeby mi się nie chciało pisać, choć i w tym tkwi ziarno prawdy), ale w nowym hałsie na razie nie ma netu, także wiecie... A ja na razie się nie mogę zdecydować czy wybrać superszybki internet, jak to ja mówię "na kabel" i totalnie oddać się memu uzależnieniu, czy może powoli zacząć się leczyć i kupić sobie internet "mobilny". Choć z tym po wizycie we Włoszech mam złe wspomnienia, ale pewnie to dlatego, że Włochy to taki zacofany kraj, w którym nawet nie wiedza, że Polska JUŻ należy do Unii Europejskiej. Nie to co Polska - my to nawet siako tako przed kryzysem się obroniliśmy :-)
Dobra, wracam do pudeł pakowania, bo nie zniesę dłużej już tego pierdolniku, który nie dość, że trzeba spakować, to potem oprzątnąć
A, że o rozpakowywaniu i ustawianiu w brand new place nie wspomnę...
MAMMA MIA!!!